Wyprawa TwS 2011 nad Morze Czarne - część 4

Niektórzy z Was zapewne czekają na ten moment relacji, gdy dotrzemy w końcu na wybrzeże Morza Czarnego. Przyjdzie im jeszcze się trochę niecierpliwić. Co prawda oficjalny tytuł wyprawy zakłada opis czarnomorskich miasteczek w Turcji, ale wybierając się na wyprawę zdawaliśmy sobie sprawę, że przynajmniej częściowo zahaczymy o tereny środkowej Anatolii. Na poziomie całkiem świadomym nie zdawałam sobie co prawda sprawy, jak dalece od brzegów Morza Czarnego odbijemy, ale przyznaję, że od dawna marzyło mi się odwiedzenie kilku miejsc w centralnej Anatolii. Jedno z nich już opisałam: była to stolica starożytnej Frygii - Gordion. Drugie z nich to owiana legendą stolica tajemniczego imperium Hetytów, trzecie - piękna Amasya nad brzegami Zielonej Rzeki, a czwarte to Sivas - miejsce, gdzie narodziła się Republika Turecka. Sporym zaskoczeniem było jednak odwiedzenie wszystkich miejsc z tej listy podczas ostatniej wyprawy. Realizację tych marzeń umożliwiło nam posiadanie własnego środka transportu, bez niego, pomimo rewelacyjnych połączeń autokarowych w Turcji, nigdy nie wyrobilibyśmy się czasowo i przestrzennie z tymi odwiedzinami.

Hattuşaş

20. sierpnia (Sungurlu - Hattuşaş - Yazılıkaya - Alacahöyük - Sungurlu)

Wypoczęci i odświeżeni wyruszyliśmy rankiem na podbój Hattuşaş. Dla turystów zmotoryzowanych Sungurlu jest świetną bazą wypadową do odwiedzin w najważniejszych miejscach związanych ze starożytną cywilizacją Hetytów. Po około 30 km jazdy dotarliśmy do wioski Boğazkale, na terenie której leżą pozostałości hetyckiej stolicy. Przed wjazdem na teren Hattuşaş przywitał nas fragment całkiem niedawno zrekonstruowanych murów obronnych. W czasach świetności imperium musiały one sprawiać groźne wrażenie, które nie zdołało jednak odstraszyć najeźdźców: Hattuşaş była regularnie najeżdżana przez wojowniczych sąsiadów Hetytów - plemię Kaszków, który raz zdołali nawet pokonać fortyfikacje miasta i dokładnie je splądrować.

 Hattuşaş

Odwiedziny w Hattuşaş były zasadniczo zgodne z moimi oczekiwaniami i wyobrażeniami o stanie zachowania zabytków, chociaż dałam się zaskoczyć sposobem organizacji zwiedzania miasta. Po przyjeździe pod budkę z biletami wstępu zapytaliśmy się, gdzie można zaparkować samochód przed udaniem się na zwiedzanie. Okazało się, że auto będzie nam podczas wizyty towarzyszyło - Hattuşaş jest przygotowane na odwiedziny gości zmotoryzowanych. Po raz pierwszy zwiedzałam ruiny starożytnego miasta samochodem, zaopatrzona w plan z zaznaczonymi miejscami postoju. Teren ruin jest bardzo rozległy i takie rozwiązanie wydaje się bardzo sensowne.

Hattuşaş

Trzeba przyznać, że pogoda podczas zwiedzania bardzo nam dopisała. Nie mam tu jednak na myśli pięknej, słonecznej aury. Wręcz przeciwnie, w Hattuşaş wiał bardzo silny i chłodny wiatr, a niebo zaciągnięte było chmurami. Taka sceneria dodawała tzw. 'klimatu' podczas robienia zdjęć i niezwykle pasowała nam do wyobrażeń związanych z wojowniczym i ciągle słabo poznanym imperium Hetytów. Chłód był na tyle dotkliwy, że w środku tureckiego lata zmuszeni byliśmy wykorzystać bluzy i kurtki, a potomstwo prawie pobiło się o dostęp do ciepłego kocyka...

Hattuşaş

W Hattuşaş ciągle prowadzone są prace wykopaliskowe, a przejeżdżając obok ekipy archeologów towarzyszyły nam okrzyki 'kein Foto!'. Oczywiście i tak mamy zdjęcie grupy roboczej przy pracy :)

Największe wrażenie zrobiła na mnie brama Yerkapı - prowadząca pod słynną Bramą Sfinksów. Ten sztuczny nasyp został przecięty podziemnym przejściem opartym na koncepcji łuku wspornikowego. Po dziś dzień można przejść wąskim korytarzem wiodącym na zewnątrz miasta, a następnie wspiąć się po schodach i podziwiać panoramę całego miasta.

Hattuşaş

Z Hattuşaş zaledwie parę kilometrów jazdy doprowadziło nas do słynnego skalnego sanktuarium hetyckiego Yazılıkaya. Zdumiewająca była mała liczba zwiedzających oba te miejsca, wpisane przecież na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zdesperowany sprzedawca pamiątek usiłował bezskutecznie namówić mnie na zakup tabliczki z wyrytymi w niej miniaturami płaskorzeźb przedstawiających hetyckie bóstwa. W Yazılıkaya zobaczyliśmy również jeden z licznych billboardów reklamujących muzeum w Çorum. Siła przekonywania była wielka - zdecydowaliśmy się odwiedzić tamtejsze muzeum.

 Yazılıkaya

Samo sanktuarium Yazılıkaya to miejsce należące do magicznych. Dwie wąskie szczeliny skalne posiadają ściany dokładnie zagospodarowane wizerunkami dawnych bóstw i królów hetyckich. Niegdyś stała tu również świątynia, z której jednak niewiele się zachowało. Przy okazji przekonałam się, jak trudno jest zrobić dobre zdjęcia płaskorzeźb skalnych, zwłaszcza przy braku odpowiedniego nasłonecznienia.

Yazılıkaya

Przy okazji odwiedziliśmy, w osobie Jarka, muzeum w Boğazkale. Delegat wrócił do samochodu mocno rozczarowany z powodu zakazu fotografowania wnętrza placówki. Podobne obostrzenia obowiązują we wszystkich odwiedzonych przez nas muzeach posiadających znaczące eksponaty hetyckie - ciekawe, dlaczego?

 Muzeum w Boğazkale

Ruszyliśmy w dalszą drogę, do Alacahöyük. Nasza niezawodna mapa Turcji wskazywała, że jest to miejsce zdecydowanie godne postoju, podobnie zresztą jak Hattuşaş i Yazılıkaya - wszystkie te miejsca opatrzone są wymownymi dwiema czerwonymi gwiazdkami. Co prawda Lonely Planet. Turkey zastrzega się, że Alacahöyük może rozczarować, ale naszym zdaniem warte jest nadłożenia drogi.

Alacahöyük to pradawne miejsce osadnictwa, którego historia sięga czasów środkowej epoki brązu, czyli czasów przed-hetyckich. Jego czarowi uległ sam Atatürk, który mocno wspierał prace archeologiczne w Turcji. Co prawda w jego czasach sądzono, że znalezione tu pozostałości miasta oraz grobowce należały do Hetytów, ale późniejsze badania wskazały na jeszcze starsze pochodzenie tego stanowiska.

 Alacahöyük

Samo miasteczko Alacahöyük sprawia dość niepozorne wrażenie - kilka domków, parę herbaciarni plus niezmiernie ciekawe wykopaliska oraz muzeum. Najważniejsze są grobowce hatyckie, obecnie przykryte przejrzystymi zadaszeniami, niczym szklarnie. Znalezione w nich eksponaty zostały przewiezione do Muzeum Cywilizacji Anatolijskich w Ankarze, a na miejscu można obejrzeć ich wierne kopie.

Alacahöyük

Dodatkowym plusem Alacahöyük jest świetnie zaopatrzony kiosk z pamiątkami, w tym z książkami historycznymi. Zaopatrzyliśmy się w nim w ciekawy przewodnik po świecie Hetytów Anatolia: on the trail of the Hittite civilization. Bogato ilustrowany tom stał się dla nas źródłem inspiracji dotyczących planów kolejnych wypraw do Turcji, a doskonałe fotografie wywołały zazdrość skierowaną ku ich autorowi - najwyraźniej miał pozwolenie na robienie zdjęć w hetyckich muzeach...

Alacahöyük

Późnym popołudniem wróciliśmy na kolejny nocleg do Sungurlu. Dwudniowy postój w tym miasteczku pozwolił nam na nadrobienie zaległości w praniu odzieży. Realia Ramazanu skłoniły nas do zaopatrzenia się w podstawowe produkty spożywcze w lokalnym dyskoncie należącym do sieci BIM. Nie żywiliśmy już złudzeń, że uda nam się zjeść coś smacznego na mieście, a na zachód słońca nie mieliśmy siły czekać. Całe szczęście, że świeżość warzyw i owoców zagwarantowała nam całkiem smaczną, chociaż prostą kolację.

Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 95.

21. sierpnia (Sungurlu - Çorum - Amasya)

Zachęceni reklamą widzianą w Yazılıkaya wyruszyliśmy rano w kierunku na Çorum. Wjechaliśmy do centrum mając dwa cele: odwiedzenie słynnego muzeum oraz wymianę waluty. Cel drugi od razu spalił na panewce: akurat wypadała niedziela, więc wszystkie banki i kantory były zamknięte na trzy spusty. Zdumiewające, jak w podróży traci się poczucie czasu i kalendarza, który zazwyczaj wybija rytm cotygodniowego odpoczynku.

 Çorum

Pozostał nam zatem cel: muzeum. Spacerując po mieście obejrzeliśmy przy okazji liczne sklepiki z prażoną ciecierzycą - lokalną specjalnością. Samo muzeum znaleźliśmy w miejscu dość odległym, to jest tuż przy wjeździe do miasta. Placówka mieści się w imponującym budynku, a odwiedzających witają liczne tabliczki zakazujące robienia zdjęć. Dla pewności zapytaliśmy o możliwość fotografowania panów z obsługi i ku naszemu zdziwieniu dowiedzieliśmy się, że nie ma problemu, prosimy fotografować! Przyznaję, wpadłam w tym momencie w dysonans poznawczy: tabliczki na ścianach mówią jedno, a obsługa - drugie. Ponieważ byliśmy jedynymi zwiedzającymi krok w krok za nami podążał pan ochroniarz. Co tu robić - fotografować czy nie? W rezultacie dorobiłam się niezgorszej kolekcji fotografii oraz roztrzęsionych nerwów. Byłam na tyle skutecznie wyprowadzona z równowagi, że nie miałam już motywacji do odwiedzenia sekcji etnograficznej. Niestety później tego żałowałam, wiadomo bowiem, że stracone okazje się nie powtarzają. Być może powinnam była napić się czegoś dla ukojenia, przykładowo szklaneczki rakı zagryzanej ciecierzycą - podobno ulubionego zestawu Atatürka.

Çorum

Droga do Amasyi minęła nam dość monotonnie i co dziwniejsze bez niespodzianek. Za to w samym mieście czekały już na nas roboty drogowe i związane z nimi zwężenie ulicy przelotowej wiodącej przez dolinę rzeki Yeşilırmak. Na szczęście Amasya to miasto bardzo łatwe do nawigacji, więc bez przeszkód znaleźliśmy miejsce parkingowe oraz fajny hotelik usytuowany nad samą Zieloną Rzeką, w starym domostwie z czasów osmańskich. Hotel Gönül Sefası zaoferował nam pokój 3-osobowy z łazienką i śniadaniem za okrągłe 100 TL. Dużym plusem tej miejscówki był balkon, zawieszony nad wodami Yeşilırmak.

Amasya Amasya nocą

Szybko zrzuciliśmy bagaże i popędziliśmy odwiedzić lokalne muzeum, aby zdążyć przed jego zamknięciem. Najciekawszym eksponatem w tej placówce jest bez wątpienia niewielka figurka przedstawiająca hetyckiego boga burzy Teszuba, a najbardziej wstrząsającą ekspozycją - wystawione mumie ludzkie, z okresu panowania Ilchanidów - tylko dla osób o mocnych nerwach.

Amasya

Na zwiedzanie słynnych grobów królów pontyjskich, górujących nad Amasyą, udałam się sama. Grobowce najlepiej wyglądają zresztą z oddali, z bliska zbyt dobrze widoczne są szpecące je graffiti. Zaletą wspinaczki do grobowców jest natomiast wspaniała panorama Amasyi - zrobiłam tam chyba ze 100 zdjęć.

 Amasya

Słońce chyliło się już ku zachodowi, ale prowadzona podszeptem maniaka zabytków i ciekawostek w drodze powrotnej skręciłam w boczny zaułek i tym sposobem odwiedziłam jeszcze jedno muzeum - Hazeranlar Konağı z ciekawą ekspozycją etnograficzną.

 Amasya - Hazeranlar Konağı

Wieczorem, już po ciemku, na zwiedzanie okolicy udali się Jarek i Tola, podziwiając oświetlone grobowce i nocną panoramę miasta.

Amasya - grobowce nocą

Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 165.

22. sierpnia (Amasya - Komana Pontyjska - Pazar - jaskinia Ballıca - Sivas)

Rano, po standardowym tureckim śniadaniu, podanym tym razem bez korowodów, na dziedzińcu hotelu, wyruszyliśmy w dalszą trasę. Kierunek na dziś: Sivas - miasto, gdzie, parafrazując Mustafę Kemala, położono podwaliny Republiki Tureckiej.

W tureckiej stolicy buraka cukrowego, czyli w Turhal, zatankowaliśmy samochód, oczywiście na Opecie. Dodatkowo skorzystaliśmy w ramach gratisu, z usługi oto yıkama czyli myjni samochodowej. Na 47 zatankowanych tu litrach przejedziemy około 900 km, aż na wybrzeże Morza Czarnego.

Za Turhal zaczęliśmy rozglądać się za charakterystycznymi, brązowymi tablicami, oznaczającymi miejsca atrakcyjne turystycznie. Ta praktyka wchodzi nam zresztą w nawyk, czasami udaje się dzięki niej dotrzeć w ciekawe miejsca, zapomniane przez drukowane przewodniki. Tym razem z głównej trasy nr 180 (Amasya - Tokat) zjechaliśmy w kierunku na miejscowość Pazar. Wąziutka droga, której głównymi użytkownikami wydają się być krowy, zaprowadziła nas prosto do zabytkowego karawanseraju Mahperi Hatun Han. W jego wnętrzu podobno mieści się restauracja, o czym nie mieliśmy okazji się przekonać (zamknięte - Ramazan).

Karawanseraj w Pazar

Kolejna brązowa tablica zasugerowała nam dalsze odbicie od trasy, w kierunku na jaskinię Ballıca. Krętą, górską drogą mozolnie wjechaliśmy dość głęboko w lasy, wśród których ukrywa się ta niespodziewana atrakcja turystyczna regionu. Niestety, we wnętrzu jaskini obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, który jest przestrzegany do tego stopnia, że obsługa przed wejściem konfiskuje aparaty fotograficzne i kamery. Nie spieszyło mi się do rozstania z moim Nikonem, co prawda nigdy nic mi w Turcji nie zginęło, ale potencjalna utrata sprzętu stanowiłaby dla mnie osobisty dramat reportera. Wynegocjowałam pozostawienie w kasie jedynie akumulatora, ale i tak ze zdjęć nici.

 Jaskinia Ballıca

Do jaskini weszliśmy sami, ale wkrótce dogoniliśmy grupę zorganizowaną z przewodnikiem, który postanowił się również o nas zatroszczyć. Niestety opowiadał po turecku, ale coś tam piąte przez dziesiąte załapaliśmy. W ramach ciekawostek wskazał nam zamieszkujące jaskinię nietoperze. Jaskinia jest bardzo rozległa, zwiedzającym udostępniana jest jej niewielka część - dobrze oświetlona i oznaczona. Mimo to z pewnością nie jest to miejsce dla osób z klaustrofobią, miejscami bywa dość ciasno i ciemno.

Z jaskini wróciliśmy na główną trasę do Tokatu, który słynie z kebaba z bakłażanem. Nawet nie próbowaliśmy jednak szukać tego dania - był środek dnia, a nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że nie ma sensu liczyć na dobry posiłek w Ramazanie, zwłaszcza w centralnej Anatolii. Tuż za Tokatem znowu odbiliśmy od trasy, w poszukiwaniach ruin Komany Pontyjskiej. Tym razem nie znaleźliśmy ani jednej tablicy kierunkowej, więc zatrzymaliśmy się na dość podejrzanej stacji benzynowej, na której gniło sobie spokojnie kilka skrzynek z brzoskwiniami, a lokalni panowie raczyli się napojami wysokoprocentowymi. Zasięgnęliśmy u nich języka i okazało się, że Komana Pontyjska znajduje się tuż, tuż. Wystarczyło przejść pod wiaduktem i minąć parę chatynek oraz stadko kur. Sama Komana niestety nie jest otwarta dla zwiedzających i otacza ją wysokie ogrodzenie. W pobliżu brakowało nawet jakiegoś życzliwego stróża, z którym można by wynegocjować wstęp na teren wykopalisk. Trudno, pozostało nam zrobienie paru zdjęć zza płota.

Komana Pontyjska

Droga do Sivas minęła nam dość mozolnie - powód: roboty drogowe i mijanki. Dodatkowo nasz samochód goniły stada psów, a jeden z nich wymusił nawet na nas szybki odwrót do auta podczas krótkiego postoju... Samo Sivas, pomimo znacznych rozmiarów, okazało się proste w nawigacji. Szybko znaleźliśmy się w centrum, znaleźliśmy hostel przy niesławnej ulicy Eski Belediye. W 1993 roku, podczas tzw. "Masakry z Sivas", doszło do ataku rozwścieczonego tłumu na hotelu Madımak. W wywołanym przez demonstrantów pożarze zginęło 37 uczestników festiwalu kultury i literatury alewickiej. Obecnie nie ma już żadnych śladów tych tragicznych wydarzeń, a hostel Özer Pansiyon zaoferował nam 4-osobową salę za niewygórowaną cenę 50 TL.

Parkowanie w Sivas jest płatne w godzinach dziennych, i to za dość wygórowaną jak na warunki tureckie stawkę 1 TL za godzinę postoju. Dodatkowo miejsc parkingowych jest dość mało, chociaż nam udało się postawić auto tuż pod hostelem.

Sivas

Wieczór upłynął nam na poszukiwaniach kolacji. W końcu nabyliśmy pakiet na wynos, w skład którego wchodziły kebaby w wersji dürüm oraz ayran. Konsumpcja owego dania nie należała do przyjemności gastronomicznych. Spędziliśmy za to ciekawe chwile prowadząc obserwacje socjologiczne z okna hostelu. Widzieliśmy, jak lokalne restauracje zapełniają się klientelą, która nad pełnymi talerzami, przykrytymi folią ochronną, wyczekiwała wystrzału armatniego, obwieszczającego zachód słońca i koniec postu. Biesiada przeciągnęła się do późnych godzin nocnych, a gdy tylko ucichły jej odgłosy zostaliśmy brutalnie zbudzeni przez przemarsz bębniarzy. Ich zadaniem jest poderwanie wiernych przed świtem, aby zdążyli zjeść pierwszy posiłek dnia, zanim wstanie słońce. Dla nas oznaczało to bardzo krótki i niespokojny wypoczynek. Dodatkowo okazało się, że z racji położenia (1285 metrów n.p.m.) Sivas jest miastem zimnym, co szczególnie mocno odczuwa się w nocy i nad ranem, gdy temperatura spadła do 8 stopni Celsjusza.

Sivas

Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 130.