W poszukiwaniu zaginionych miast kolonizacji jońskiej

Termin

Rozpoczęcie: 

13/10/2010

Zakończenie: 

21/10/2010

Podróżnik: 

Iza, Jarek i Tola

Organizator: 

brak

Zupełnie niespodziewanie naszemu zespołowi podróżniczo-redakcyjnemu nadarzyła się druga w 2010 roku okazja do zorganizowania tureckiej ekspedycji. Właściwie była to mini-wyprawa, gdyż trwała wraz z przelotami zaledwie 9 dni. Z drugiej strony ten krótki okres czasu obfitował w dramatyczne wydarzenia, niesamowite odkrycia i ciekawe obserwacje, warto więc upamiętnić go w formie relacji.

Starożytna stopa w sandale z Klaros Starożytna stopa w sandale z Klaros

Co było najważniejsze w tej wyprawie? Po pierwsze, jak już wspomniałam, była bardzo jak na nasze przyzwyczajenia krótka, więc aby zrekompensować niedostatki czasu zaplanowaliśmy ją w bardzo intensywny sposób. Po drugie, po raz pierwszy mieliśmy okazję odwiedzić Turcję jesienią, ponieważ dotychczas bywaliśmy tam w miesiącach letnich, najpóźniej we wrześniu. Po trzecie, sam przelot okazał się największym i najbardziej wyczerpującym wyzwaniem. Wreszcie, po czwarte, mieliśmy okazję dokończyć realizację rozpoczętego w lipcu zamiaru odwiedzenia pozostałości miast z okresu kolonizacji jońskiej w Azji Mniejszej, oraz dodatkowo, zobaczyć najsłabiej wypromowany przebój tureckiej turystyki historycznej.


Przeloty


Podróż do Turcji


Kwestii zaplanowania optymalnego przelotu poświęciliśmy sporo czasu, głównie ze względu na wiek najmłodszej uczestniczki wyprawy - 16-miesięcznej Toli. O tej porze roku odpadła już niestety możliwość wykupienia przelotu czarterowego na trasie Katowice - Izmir, z której korzystaliśmy w lipcu. Połączeń bezpośrednich z Polski do Izmiru linie lotnicze nie oferują, więc pozostało nam znalezienie najbardziej optymalnej kombinacji przelotów. Według naszego rozumienia optymalny plan podróży zakładał minimalną ilość przesiadek oraz dotarcie do celu podróży jak najwcześniej. Nie mieliśmy nic przeciwko bardzo wczesnemu rozpoczęciu wyprawy, ale zależało nam na wylądowaniu popołudniem lub wczesnym wieczorem. Oczywiście dogodne, niezbyt krótkie oraz niezbyt długie czasu oczekiwania na połączenia były mile widziane.

Z tak zdefiniowanymi kryteriami zaprzęgliśmy do roboty internetowe wyszukiwarki połączeń lotniczych. Okazało się, że najciekawiej wyglądają przeloty oferowane przez Lufthansę, nawet cenowo nie odbiegały one od kosztów lotu czarterowego. Nastąpiły jeszcze długie próby optymizacji czasów przelotów i w efekcie zarezerwowaliśmy przeloty na trasie Kraków - Balice - Monachium - Izmir. Szczegóły podróży do Turcji wyglądały następująco: wylot z Krakowa o godzinie 8:45, przylot do Monachium o 10:25, następnie 1,5 godziny przerwy w podróży i wylot do Izmiru o 11:55. Na miejscu mieliśmy być o godzinie 15:2 czasu lokalnego. Piszę mieliśmy, ponieważ nasz misternie wyrzeźbiony plan podróży legł w gruzach już w Krakowie...

W dniu wyjazdu zerwaliśmy się na dźwięk budzika o nieludzkiej godzinie 4:00 rano, sprawnie załadowaliśmy do samochodu i ruszyliśmy ciemną jeszcze nocą w kierunku Balic. Noc była rześka, ale pogodna i nic nie zapowiadało nadciągającej mgły. Dopiero na płatnym odcinku autostrady Katowice-Kraków, gdzieś wśród lasów rzeczona mgła zaczęła podstępnie wypełzać na drogę, jednocześnie powodując obniżenie się temperatury aż do stanu, który nasz samochodzik sygnalizuje radośnie jako ice alert. Jazda w takich warunkach nie należała do przyjemności, całe szczęście, że córka dzielnie nadrabiała zaległości w spaniu, bo cała nasza uwaga skupiła się na śledzeniu trasy przejazdu. Tymczasem mgła gęstniała z minuty na minutę, a ja zaczęłam nabierać złych przeczuć co do naszego lotu. Jarek był nastawiony znacznie bardziej pozytywnie, chociaż tym razem jego optymizm okazał się być mocno na wyrost.

Wynurzyliśmy się z mgły w okolicach lotniska i po zostawieniu auta na parkingu znaleźliśmy się w hali odlotów, punktualnie dwie godziny przed planowym lotem do Monachium. Dziarskim krokiem podeszłam do punktu odprawy bagażowej, gdzie smutna, aczkolwiek uprzejma pani poinformowała mnie, że niestety nasz lot został odwołany. Tak, tak, nie opóźniony, całkowicie i nieodwracalnie odwołany. Ładnie się zaczyna ta wyprawa pomyślałam sobie, a nogi lekko mi się ugięły. Nie czas był jednak na próżne rozpaczanie, trzeba było podjąć działania ratunkowe. Skierowana zostałam do biura LOT-u, jako podmiotu odpowiedzialnego z tytułu przynależności do grupy Star Alliance, wspólnie z winną naszemu nieszczęściu Lufthansą.

W naszym nieszczęściu mieliśmy wielkie szczęście, że byliśmy na lotnisku te dwie regulaminowe godziny przed odlotem - w biurze LOT-u byłam druga w kolejce do przebukowania biletów, a wkrótce za mną ustawiła się długaśna kolejka innych nieszczęśników ze wszystkich stron świata. Dwie panie z obsługi robiły wszystko, co było w ich mocy, aby tę kolejkę rozładować, ale niestety przegrywały z systemem rezerwacji, drukarką i ciągle dzwoniącymi telefonami. Już po trzydziestu minutach triumfalnie opuściłam biuro z naszym nowym planem podróży, który zresztą musiałam sama zasugerować, gdyż obsługująca mnie miła pani nie potrafiła znaleźć żadnego alternatywnego połączenia Krakowa z Izmirem.

Nowy plan był, niestety, bardziej skomplikowany i napięty, ale mówi się trudno. Po pierwsze czekało nas przeszło dwie godziny więcej oczekiwania na samolot w Krakowie. Z tego tytułu wydano nam zresztą bez upominania się kupony na śniadanie w restauracji, o wartości 30 zł na osobę. Jak się okazało, była to kwota w sam raz - posiłki na lotnisku są raczej drogie. Po śniadaniu mieliśmy udać się na terminal lotów krajowych skąd mieliśmy odlecieć do... Warszawy. Kierunek lotu był sprzeczny z geografią (gdzie Rzym, gdzie Krym), ale zgodny z logiką - Okęcie to przecież największy port lotniczy w Polsce, można więc stamtąd złapać bezpośredni samolot do Stambułu. My mieliśmy w planie około 1 godziny na taką operację. Następnie ze Stambułu, z lotniska Atatürka, plan przewidywał przelot do Izmiru, co wymagało zmiany terminalu z międzynarodowego na krajowy, ale też margines czasu był większy, bo 1,5-godzinny. W ten sposób z pierwotnego planu pozostały nici: czekały nas dwie przesiadki oraz późniejszy, bo około godziny 20:00, przylot na lotnisko docelowe. Przy okazji zmianie uległ nasz przewoźnik: z Lufthansy zrobił się LOT oraz linie tureckie (Türk Hava Yolları).

Z powodu zmiany planu lotów musieliśmy przenieść się z terminalu międzynarodowego na krajowy, gdzie przez około godzinę przemili pracownicy usiłowali nas odprawić i nadać nasze bagaże. Wydaje się, że największy problem mieli, paradoksalnie, z odprawą najmłodszej uczestniczki wyprawy, której przecież nawet nie przysługiwało odrębne miejsce w samolocie. Wszystko przez tą zmienioną rezerwację i drukowane na nowo bilety. Dobrze, że stawiliśmy się do odprawy na dwie godziny przed odlotem.

Przelot do Warszawy przebiegł bezproblemowo, a nasza córka otrzymała jako pakiet rozrywkowy książeczkę-kolorowankę oraz kredki. Posiłku dla niej nie przewidziano, ale nie przeszkodziło jej to pochłonąć naszych przydziałowych batoników kokosowych - LOT na trasach krajowych karmi swoich pasażerów nadzwyczaj skromnie.

Na Okęciu czekała na nas bardzo długa kolejka do kontroli bezpieczeństwa, aż zaczęłam się martwić, że spóźnimy się na samolot do Stambułu. Jak się wkrótce okazało, martwiłam się niepotrzebnie, lot Tureckich Linii Lotniczych był poważnie opóźniony. Niestety wygenerowało to kolejny problem: czy zdążymy przesiąść się w Stambule na samolot do Izmiru? Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Sam przelot był znowu bardzo udany, chlubą linii THY są wyśmienite posiłki serwowane pasażerom, więc nie byliśmy gastronomicznie rozczarowani (dwa główne dania do wyboru: kurczak lub wołowina, sałatki, przekąski, deser, napoje praktycznie nielimitowane).

Po wylądowaniu w Stambule szybkie spojrzenie na tablicę odlotów poinformowała nas, że samolot do Izmiru jeszcze nie odleciał, i że wzywają pasażerów do szybkiego stawienia się na bramie. Błyskawicznie kupiliśmy wizy i biegiem przemieściliśmy się na terminal krajowy. Dopadliśmy do naszej bramy i zostaliśmy przepuszczeni do autobusu dowożącego pasażerów do samolotu. Byliśmy zdyszani, ale szczęśliwi... przez jakąś minutę. Pracownica THY poprosiła nas o opuszczenie autobusu, dodając, że wyjaśni o co chodzi, gdy udamy się z nią do hali odlotów. Wyszliśmy z autobusu i do tej pory zastanawiam się, co by się stało, gdybyśmy jej odmówili. Być może, jak mówi przysłowie, mądry Polak po szkodzie. Po powrocie przed bramę pracownica THY łamaną angielszczyzną zaczęła coś tłumaczyć o overbookingu, jednym słowem w tym samolocie nie było dla nas miejsc! Przyznaję, że w tym momencie po całym dniu podróży puściły nam nerwy i po prostu na nią nawrzeszczeliśmy, oczywiście bezskutecznie, gdyż autokar odjechał i nie było sposobu, aby dostać się do samolotu.

Lekko podłamani odszukaliśmy biuro THY i załatwiliśmy, po raz kolejny w tym dniu, przebukowanie biletów na późniejszy o 3 godziny lot. Nauczona doświadczeniem z Balic upomniałam się o jakieś bony na posiłek. Bonów co prawda nie dostaliśmy, ale jeden z pracowników biura poszedł z nami do bufetu, pogadał ze sprzedawcą i powiedział, żebyśmy sobie coś wybrali. Zdecydowaliśmy się na tosty z serem i wędliną, które wyglądały znacznie lepiej niż smakowały. Po kolejnych godzinach spędzonych na oczekiwaniu wsiedliśmy w samolot do Izmiru, który odlatywał ze Stambułu o 22:00. Jedyną osobą z naszego zespołu, która zachowała jeszcze siłę i entuzjazm, była nasza córka. Nic zresztą dziwnego, skoro podczas każdego przelotu ucinała sobie porządną drzemkę.

Lot trwał może 50 minut, a największe wrażenie zrobiła na mnie sprawność personelu pokładowego, który w przeciągu między wyrównaniem lotu po starcie samolotu a rozpoczęciem podchodzenia do lądowania, czyli około 20 minut zdoła podać posiłek oraz napoje wszystkim pasażerom, a następnie uprzątnąć pozostałości po tymże posiłku. Dodam, że samolot, pomimo że obsługiwał trasę krajową, zabrał na pokład około 100 pasażerów, a miejsc wolnych nie stwierdzono.

Izmir powitaliśmy z ulgą, że wreszcie zbliża się kres naszej podróży. Jak się okazało, była to radość przedwczesna. Najpierw zostaliśmy przekierowani i przewiezieni z terminala krajowego na międzynarodowy, w celu odebrania bagaży transferowych. Cudem udało nam się przy tej okazji odzyskać wózek spacerowy córki, który podróżował oddzielnie od reszty maneli. Pochwała należy się tutaj pracownikowi lotniska w Izmirze, który jako jedna z nielicznych napotkanych tam osób sprawnie posługiwał się językiem angielskim. Jak mieliśmy się okazję przekonać, jest to bardzo rzadka umiejętność wśród personelu naziemnego w Turcji.

Na terminalu międzynarodowym udaliśmy się po nasze bagaże, których, niestety, tam nie było. Zbliżała się północ, lotnisko było prawie opustoszałe, a my wpatrywaliśmy się ze zdumieniem pomieszanym z rozpaczą w pusty pas transmisyjny na którym zdecydowanie nie pojawiły się nasze plecaki... Rachunek sumienia uświadomił mi, że co prawda najbardziej wartościowe przedmioty mieliśmy w bagażu podręcznym, ale bez ubrań, kosmetyków i lekarstw nie będzie nam łatwo wyruszyć na podbój Turcji zachodniej.

Szybki rekonesans wykrył biuro bagażowe, przed którym ustawiła się nawet kilkuosobowa kolejka. Najwyraźniej nie byliśmy jedynymi pechowcami. Sama procedura w biurze była drogą przez mękę, na nasze przemęczenie i irytację nałożyła się tu językowa niekompetencja pracowników (przypominam, że był to terminal międzynarodowy). Kiedyś obiło mi się o uszy, że w przypadku zagubienia lub opóźnienia w dostawie bagaży pasażerom należy się pakiet pewnych niezbędnych kosmetyków czy ubrań. Pracownica biura zgodziła się ze mną, że mamy prawo do tych przedmiotów, bo czym z rozbrajającą szczerością oświadczyła, że niczym takim nie dysponuje. Po wypełnieniu niezbędnych formularzy mogliśmy już pojechać do zarezerwowanego miejsca noclegowego. Całe szczęście, że dysponowaliśmy jego adresem. W naszych dotychczasowych wyprawach zawsze jechaliśmy w ciemno i szukaliśmy noclegów na miejscu. W tym przypadku trudno byłoby nam podać adres, na który miały być dostarczone bagaże (o ile w ogóle uda się je zlokalizować). Co prawda padały sugestie, że powinniśmy poczekać do 2:00 w nocy, kiedy to miał wylądować następny samolot ze Stambułu, ale skwitowaliśmy to pustym śmiechem i pojechaliśmy się przespać. Co do komfortu snu bez umytych zębów oraz możliwości przebrania się w czyste ubrania po całej dobie podróżowania nie będę się długo rozwodzić, ale wygodniej spało mi się na plaży w Anamurze lub pod terminalem w Antalyi.

Bagaże odnalazły się następnego dnia, przywiezione sporą furgonetką, której rozmiary sugerowały, że sporo osób ląduje bez swoich walizek. Okazało się, że przyleciały lotem przedpołudniowym, a do nas dotarły już około 15:00. Całe szczęście, że nie zdecydowaliśmy się czekać na nie na lotnisku.


Powrót do spisu treści


Powrót do Polski


W porównaniu z pełną przygód i niespodziewanych zwrotów akcji przeprawą do Turcji podróż powrotna nie zapisała się w naszej pamięci niczym szczególnym, co oznacza, że przeloty odbyły się planowo, a bagaże wylądowały razem z nami na lotnisku w Krakowie. Tym razem podróżowaliśmy już liniami Lufthansa, co z jednaj strony oznaczało większą punktualność samolotów, ale z drugiej - bardzo skromny, w porównaniu z liniami tureckimi, catering (w postaci jakichś bułeczek z dżemem i soczków). Najbardziej zaskoczyło mnie w drodze powrotnej lotnisko w Izmirze, któremu miałam okazję przyjrzeć się przed wylotem z Turcji na spokojnie. Zaskoczenie wynikało z kontrastu, jaki był widoczny w porównaniu z tym samym lotniskiem w sezonie letnim.

Pustki na lotnisku w Izmirze Pustki na lotnisku w Izmirze

Wówczas sprawiało wrażenie zatłoczonego, a samoloty startowały non stop. Były to jednak głównie przeloty czarterowe, których w połowie października już nie było. Podsumowując: lotnisko świeciło pustkami, część sklepów wolnocłowych była zamknięta na głucho, a wszystkie odlatujące w przeciągu doby samoloty spokojnie mieściły się na jednej tablicy informacyjnej.

Tablica odlotów na lotnisku w Izmirze Tablica odlotów na lotnisku w Izmirze

Podczas powrotu miałam również okazję po raz pierwszy odwiedzić lotnisko w Monachium, o którym wiele słyszałam, zwłaszcza pochwał i zachwytów. Potwierdziły się doniesienia o darmowych automatach z kawą i herbatą dla wszystkich podróżnych. Ciekawy był też widok specjalnych budek typu akwarium dla palących wewnątrz terminala - zapewne to rozwiązanie będziemy coraz częściej widywali również w Polsce, z uwagi na coraz sroższe ograniczenia dla palaczy. W takim akwarium mogą oni sobie palić do woli, a bardzo mocna wentylacja sprawia, że nie duszą się w oparach dymu. W Monachium mogą dodatkowo delektować się w trakcie przerwy na dymka ową darmową kawą z automatu. Rozczarowały mnie natomiast sklepy wolnocłowe (niezbyt atrakcyjne ceny interesujących mnie produktów) i restauracje, tj. ich niewielki wybór, wysokie ceny i niesmaczne jedzenie (dominował w nich słynny niemiecki przysmak czyli Currywurst).

Na koniec wyprawy czekała nas jeszcze ostatnia przygoda - zdobycie faktury za parking na lotnisku. W przypadku Balic jest to parking wielopoziomowy, w pełni automatyzowany, a przynajmniej takie sprawia pierwsze wrażenie. Okazało się bowiem gdy walczyłam z automatem pobierającym opłatę i drukującym paragony, że na kilka moich uwag krytycznych (na szczęście cenzuralnych) przemówił bardzo ludzkim głosem. Obsługa siedzi sobie w zupełnie innym miejscu i za pomocą kamery oraz głośnika komunikuje zagubionym kierowcom gdzie popełnili błąd naciskając jakiś przycisk... Pełna automatyzacja z jakże ludzką twarzą!


Powrót do spisu treści


O atrakcjach dla dzieci słów kilka


Podróżujących z maluchami nie trzeba przekonywać, jak ważne jest zapewnienie im atrakcji w trakcie wyprawy, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy skazani jesteśmy na długie oczekiwanie. Pod tym względem najlepiej wypadły lotniska polskie. Zarówno na Balicach, jak i na Okęciu znaleźliśmy bardzo przyjemne i atrakcyjne dla maluchów kąciki zabaw, dostępne nieodpłatnie. Dodatkowo na Balicach moją uwagę przyciągnął automat sprzedający produkty dla dzieci typu słoiczki, kaszki czy soczki oraz pieluchy w małych opakowaniach dla zapominalskich oraz informacja, że tamtejsza restauracja umożliwia podgrzanie obiadku dla malucha. Kolejny plus dla Balic to najbardziej przestronny i miło urządzony pokój dla rodzica z dzieckiem, w którym znajdował się wygodny przewijak oraz wyglądający bardzo komfortowo fotel dla matki karmiącej. Co więcej, pokój był dostępny bez konieczności poszukiwania klucza, co zdarzyło nam się kilka miesięcy wcześniej na lotnisku w Pyrzowicach.

Na lotniskach tureckich w Izmirze i Stambule kącików zabaw nie znaleźliśmy, natomiast były do dyspozycji pokoje do przewijania maluchów, niestety dość ciasne. W Monachium podobnie kącika brakuje - widać lepiej jest być podróżującym palaczem, niż rodzicem malucha... Pokój do przewinięcia dziecka pełnił równocześnie rolę toalety dla niepełnosprawnych, co spowodowało konieczność tłumaczenia się do mikrofonu dlaczego nacisnęliśmy przycisk wzywający pomoc... Oczywiście znajdował się on na wysokości doskonale w zasięgu dziecinnych rączek, a jego atrakcyjny, czerwony kolor stanowił dla nich pokusę nie do odparcia.

W trakcie przelotów drobne upominki czy zabawki dla dziecka dostarczył nam LOT oraz Lufthansa, chociaż i tak największą atrakcją dla córki było wyżywienie na pokładzie linii tureckich. Jednocześnie pragnę zdementować pogłoski, że podróżujący z małymi dziećmi muszą być plagą egipską dla współpasażerów. Nasza córka zajmowała się w trakcie przelotów głównie jedzeniem i spaniem. Była niesłyszalna i nieodczuwalna do tego stopnia, że po jednym z lądowań pasażerowie zdziwili się, że na pokładzie było małe dziecko.


Powrót do spisu treści


Pogoda w październiku


Przed wyjazdem uważnie studiowałam zarówno wykresy klimatyczne dla wybrzeża egejskiego, jak i aktualne prognozy pogody dla tego regionu, żeby wyrobić sobie pewien obraz sytuacji, jaką możemy na miejscu zastać. Istotną sprawą było również spakowanie odpowiednich ubrań, uwzględniających warunki pogodowe. Prognozy dla Izmiru na tydzień naszego pobytu przewidywały ulewne deszcze na początku wizyty, a następnie w miarę słoneczną pogodę z przelotnymi opadami oraz temperatury w granicach od 15 do 25 stopni.

Spakowaliśmy więc do plecaków zarówno ubrania typowo letnie (szorty, sukienki, sandały), jak i jesienne (kurtki, polary, pełne buty), o parasolu nie zapominając. Jak zwykle okazało się, że pomimo starannej eliminacji rzeczy zbędnych zabraliśmy za dużo ubrań, co wynikało z niesamowitych wahań aury.

Słoneczna pogoda - Konak w Izmirze Słoneczna pogoda - Konak w Izmirze

W rzeczywistości Turcja przywitała nas przelotnymi, aczkolwiek gwałtownymi opadami, co przy dosyć wysokich temperaturach dawało momentami efekt sauny (a może raczej łaźni tureckiej...) Wysoka wilgotność, temperatura powyżej 20 stopni plus 5-minutowa ulewa skutkowały niezłą zagwozdką ubraniową - na kurtkę za ciepło, na krótki rękaw zbyt mokro, czasem słońce, czasem deszcz. Na szczęście już drugiego dnia pobytu pogoda znacznie się poprawiła, deszcze zanikły, a temperatura wzrosła do uznawanej w Polsce za zdecydowanie letnią, a nie jesienną, tzn. aż do 27 stopni w cieniu. Zabawne było przy tym obserwowanie ubiorów tureckich, ponieważ większość ludzi na ulicach nawet w te słoneczne dni ubrana była w swetry i ciepłe spodnie, zdarzały się typowo zimowe kozaki oraz czapki i szaliki. Jedna starsza Turczynka z widoczną troską dopytywała się mnie, czy też aby nie jest mi za zimno w bluzce bez rękawów.

Zachmurzone niebo nad Klaros Zachmurzone niebo nad Klaros

Przez kolejnych kilka dni pogoda była idealna do zwiedzania, stwierdziliśmy wręcz, że temperatura była dla nas nieodczuwalna - ani za wysoka, ani za niska. Jeżeli zdarzały się jakieś opady, to w nocy i do rana nie było po nich śladu. Z drugiej strony widać było, że jest to już okres zdecydowanie po sezonie turystycznym, jak się okazało również ze względu na nieprzewidywalność pogody, która spłatała nam niezłego psikusa. Otóż w jedyny dzień, który postanowiliśmy poświęcić na błogie lenistwo na plaży oraz bliższe zapoznanie się z temperaturami wody w morzu rozpętała się potężna ulewa. Padać zaczęło od samego rana, a intensywność opadów systematycznie rosła. Około południa woda płynęła ulicami, zatroskani Turcy zaczęli wchodzić na dachy domów, najwidoczniej sprawdzając ich szczelność, a telewizja satelitarna w hotelu zamilkła z powodu braku sygnału.

Ulewa w Urli Ulewa w Urli

Takich deszczy nie widzieliśmy nawet w Polsce, której przecież opady nie oszczędzają. Dla Turków też było to wielkim wydarzeniem i głównym tematem rozmów na bazarze i w hotelowej restauracji.

Od tej pory aż do końca pobytu deszcz padał jedynie w nocy, ale temperatury w dzień uległy odczuwalnemu obniżeniu do jakichś 20 stopni w południe. Z plażowania ostatecznie nic już nie wyszło, ponieważ po ulewach woda w morzu zrobiła się brunatna z powodu błota, które w ogromnych ilościach spłynęło w postaci rwących potoków z okolicznych pagórków.

Woda w morzu po intensywnych ulewach - Güzelbahçe Woda w morzu po intensywnych ulewach - Güzelbahçe

Minusem październikowego terminu wyprawy był niewątpliwie dość krótki dzień. Już około 19:00 zaczynało się zmierzchać, a o 20:00 była ciemna i głucha noc.

Podsumowując, październik to dobry miesiąc na zwiedzanie Turcji, o ile jesteście w stanie podjąć ryzyko zmoknięcia oraz nie boicie się pogodowej loterii. Jeżeli w niej wygracie, to otrzymacie temperaturę idealną na wędrówki oraz niewielkie zachmurzenie, ale jeżeli przegracie, to zmokniecie od stóp do głów. Na kąpiele morskie też już nie warto się nastawiać. Dodatkowym atutem podróży o tej porze roku jest niezwykłe bogactwo świeżych owoców w porównaniu ze środkiem lata.

Dojrzewające pomarańcze - Urla Dojrzewające pomarańcze - Urla


Powrót do spisu treści


Zwiedzanie



W poszukiwaniu zaginionych miast jońskich


Pierwszą wycieczką krajoznawczą podczas tej wyprawy był samochodowy objazd okolicy w poszukiwaniu śladów kolonizacji greckiej. Ustalenie trasy wycieczki było ciekawym wyzwaniem, ponieważ o większości interesujących nas miejsc przewodniki nie wspominają, a na mapie samochodowej Turcji są one zaznaczone bardzo orientacyjnie - jak mieliśmy się okazję przekonać porównując mapę z rzeczywistością. Wielu informacji dostarczyła nam polecana już przez nas książka The Western Shores of Turkey, jednak jej główną wadą był czas jej powstania - spora część opisanych w niej zabytków była przez autora odwiedzona w latach 60-tych, a przecież wiele się w Turcji zmieniło: powstały drogi, ruiny popadły w zapomnienie, a nawet zniknęły w tajemniczych okolicznościach.

Ponieważ dotarcie do wszystkich zaplanowanych punktów trasy nie było możliwe przy wykorzystaniu komunikacji publicznej, a dojazdy taksówkami poważnie nadwyrężyłyby nasz budżet, zdecydowaliśmy się na wynajem samochodu w lokalnym biurze w Urli. Innego biura zresztą w tym miasteczku nie ma. Wypożyczalnia samochodów znajduje się poza centrum Urli, na tzw. starej trasie do Izmiru, nieopodal stacji benzynowej Shell. Sama wypożyczalnia to niepozorny budyneczek oraz myjnia samochodowa. W przeddzień wycieczki dotarliśmy tam na piechotę, kilkakrotnie po drodze dopytując o właściwy kierunek marszu. Na miejscu w języku turecko-migowym ustaliliśmy, że następnego dnia samochód podjedzie po nas do hotelu po sygnale telefonicznym, że jesteśmy gotowi.

Nasz wynajęty pojazd - Fiat Palio Nasz wynajęty pojazd - Fiat Palio

W dzień wyprawy, po wykonaniu telefonu i odczekaniu 10 minut przyjechał po nas właściciel wypożyczalni i zawiózł do siebie w celu dokonania niezbędnych formalności. Poprzedniego dnia wstępnie wybraliśmy sobie samochód, ale teraz zaproponowano nam zamianę - wg mnie korzystną cenowo na Fiata Palio w wersji sedan (tak, tak, istnieje takie dziwo) na olej napędowy, który w Turcji jest znacząco tańszy od benzyny. Razem z fotelikiem dla dziecka cena za wynajęcie samochodu na dobę wyniosła 70 TL. Miło zaskoczyły mnie dwie sprawy: płatność za wynajem została pobrana po naszym powrocie, a nie, jak tego wcześniej doświadczyliśmy, z góry. Dodatkowo bak auta był pełny i taki miał być przy oddaniu pojazdu. Trzeba tu wspomnieć, że w Turcji częstą praktyką jest wypożyczanie samochodu z prawie pustym bakiem, który trzeba sobie napełnić przed wyruszeniem na trasę. Jeżeli nie wykorzysta się wówczas nalanego paliwa, to jesteśmy stratni. W naszym przypadku pod koniec wycieczki dolaliśmy tyle paliwa, ile zużyliśmy i wszyscy byli zadowoleni. Ponadto fotelik dziecięcy został tuż przed wypożyczeniem dokładnie wyczyszczony w myjni. Razem z właścicielem dokonaliśmy jeszcze oględzin samochodu, ustaliliśmy, w których miejscach był już obity, żeby uniknąć nieporozumień i ruszyliśmy w drogę.

Trasa wycieczki wiodła z Urli do Güzelbahçe, gdzie odbiliśmy na południe do Seferihisar, a w nim zjechaliśmy z głównej drogi do Sığacık i Teos. Po powrocie na główną trasę pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża przez Doğanbey do Özdere, a następnie skęciliśmy w kierunku północnym do Ahmetbeyli. W tej okolicy ponownie zjechaliśmy nieco z trasy, aby odwiedzić Klaros, a po powrocie na główną drogę dojechaliśmy do Değirmendere w poszukiwaniu ruin Kolofonu. Droga powrotna przebiegała po tej samej trasie, za wyjątkiem odcinka między Doğanbey a Seferihisar, który pokonaliśmy tym razem jadąc pośród malowniczych wzgórz, a nie wybrzeżem. Cała wycieczka trwała około 7 godzin, przejechaliśmy prawie 200 kilometrów, a koszt paliwa wyniósł 30 TL.

Trasa wycieczki w poszukiwaniu miast kolonizacji jońskiej

Jako dzień wyprawy wybraliśmy sobotę i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Drogi były praktycznie puste, a nielicznym kierowcom zupełnie się nie spieszyło. Mogliśmy więc jechać powoli, tak, aby podziwiać krajobrazy i zatrzymywać się w punktach widokowych nie irytując innych uczestników ruchu. Pierwszym odwiedzonym punktem było miasteczko rybacko-wypoczynkowe Sığacık. Jeszcze przed dojechaniem do niego zatrzymała nas turecka policja drogowa, co kosztowało mnie, jako kierowcę, szybki rachunek sumienia. Okazało się jednak, że policja szukała kogoś konkretnego, bo funkcjonariusz tylko zerknął do samochodu, obejrzał nas i z uśmiechem życzył Gute Reise.

Sığacık - stare miasto Sığacık - stare miasto

Samo Sığacık zrobiło na nas miłe wrażenie, chociaż widać było, że jest już po sezonie letnim. Powłóczyliśmy się nieco wąskimi uliczkami wewnątrz twierdzy, zwiedziliśmy w towarzystwie psa-przewodnika mury obronne i obejrzeliśmy świeżo wybudowaną marinę.

Pies - przewodnik po Sığacık w ruinach twierdzy Pies - przewodnik po Sığacık w ruinach twierdzy

Głównym powodem zjazdu z głównej trasy nie było jednak Sığacık, a ruiny starożytnego miasta Teos, do których droga wiodła uroczymi serpentynami wspinając się najpierw wzdłuż wybrzeża, a następnie nieco wgłąb lądu. Z drogi można podziwiać ładne zatoczki, które kuszą do kąpieli morskiej. W Teos oprócz nas była tylko para Niemców, którzy zajechali tam prawie identycznym Fiatem Palio. Najwyraźniej jest to popularny model w lokalnych wypożyczalniach.

Panorama antycznego Teos Panorama antycznego Teos

Największe wrażenie zrobiły tu na nas starożytne drzewa oliwne. Spróbowaliśmy również, jak smakują świeżo zerwane z drzewa oliwki - zdecydowanie odradzam powtórzenie tego eksperymentu! Same ruiny zachowały się w nie najlepszym stanie, a opis poszczególnych stanowisk pozostawiał wiele do życzenia. Na szczęście sama trasa dojazdu była oznakowana bardzo dobrze, co okazało się nie być jednak w Turcji regułą.

Teos - antyczne drzewa oliwne Teos - antyczne drzewa oliwne

Dalsza trasa wiodła malowniczą drogą przez Doğanbey do Ürkmez, a właściwie do znajdujących się w nim ruin Lebedos - jednego z 12 miast Ligi Jońskiej. Niestety nie udało się nam go odnaleźć, chociaż podążyliśmy za kierunkowskazami nakazującymi zjazd w boczną uliczkę. Przejechaliśmy tą uliczkę dwukrotnie, z każdej strony znajdując kierunkowskaz na Lebedos, ale samy ruin nie stwierdziliśmy. Zapytani o drogę miejscowi zareagowali dość niespodziewanie: irytacją. Zorientowaliśmy się, że sporo osób przywiedzionych tu kierunkowskazami pyta o Lebedos, a oni o niczym takim nie mają pojęcia i w ogóle nie ma tu czegoś takiego... Mówi się trudno, poddaliśmy się. Dopiero po powrocie do Polski i skonsultowaniu się z Googlami i Wikipedią dowiedzieliśmy się, że niewielkie pozostałości Lebedos rzeczywiście znajdowały się w tej okolicy, na samym koniuszku niewielkiego półwyspu Kısık, do którego prowadziła boczna odnoga naszej uliczki. Zabrakło jednak właściwych oznaczeń oraz dobrze poinformowanych mieszkańców. Tak więc zaliczyliśmy sytuację, kiedy jakieś oznaczenia były, ale nas nigdzie nie doprowadziły. Czekała nas jednak jeszcze trudniejsza zagwozdka.

W międzyczasie zatrzymaliśmy się w Özdere na lunch. Özdere to dość popularna miejscowość wypoczynkowa, ale w październiku sprawiała wrażenie już opustoszałej. W przydrożnej restauracji, w której zamówiliśmy köfte, oprócz nas siedziała tylko para bardzo otyłych wczasowiczów ze Skandynawii, smętnie popijając piwko. Widać było, że jest już po sezonie letnim, zresztą akurat o tej porze dnia pogoda zaczęła się psuć, niebo zaciągnęło się chmurami i wyglądało na to, że nadchodzi deszcz. Köfte było bardzo słabe, ale dosyć tanie, natomiast obsługa na szczęście uprzejma. Córka zdołała nawet złapać potężnego zająca w pogodni za podarowaną jej pomarańczą.

Nieco posileni wyruszyliśmy na poszukiwanie kolejnego antycznego miasta jońskiego - Notion, które w starożytności było portem dla Klaros i Kolofonu. Z opisów wyglądało na dobrze zachowane, ale, niestety, znowu nie mieliśmy okazji się przekonać, jak w rzeczywistości wygląda. Tym razem zawiodła nas mapa drogowa Turcji. Wynikało z niej, że Notion położone jest, jadąc z kierunku zachodniego, przez skrzyżowaniem dróg i rozjazdem do Klaros. Rozglądaliśmy się bacznie po okolicznych wzgórzach, na których miały znajdować się ruiny Notion, ale niczego nie dostrzegliśmy. Rekonesans powtórzyliśmy w drodze powrotnej, ponownie z zerową skutecznością. Na samym skrzyżowaniu również zabrakło jakichkolwiek kierunkowskazów na Notion. Znowu, po powrocie do kraju i skonsultowaniu się z Googlami, okazało się, że ruiny Notion znajdują się za skrzyżowaniem, w kierunku na Selçuk, ale rzeczywiście ich znalezienie jest trudne ze względu na brak oznaczeń przy drodze.

Trzeba było przełamać to pasmo niepowodzeń. Następnym punktem wyprawy była świątynia Apolla i wyrocznia w Klaros. Na wspomnianym już nieszczęsnym skrzyżowaniu pojechaliśmy w kierunku wioski Ahmetbeyli i tym razem szczęście nam dopisało. Kierunkowskaz stał tam, gdzie powinien, a droga polna prowadziła rzeczywiście do Klaros, chociaż miałam chwilę niepewności przeciskając się autem między sadami pomarańczowymi. Na końcu dróżki czekał parking oraz ruiny Klaros, ze znudzonym strażnikiem. Oprócz nas była tam dość liczna wycieczka Niemców, który zajechali dwoma samochodami terenowymi.

Kierunkowskaz do Klaros Kierunkowskaz do Klaros

Klaros zwiedzaliśmy przy pomrukach nadciągającej burzy, a ciemne chmury groziły nam nagłym prysznicem. Pogoda dobrze oddawała klimat tego pradawnego miejsca kultu religijnego, obecnie częściowo zatopionego. Przewrócone ogromne posągi, podmokłe tereny bagienne, chmurne niebo, to wszystko zapisało się dobrze w mojej pamięci. Co ciekawsze po wyjechaniu z Klaros pogoda dość nagle uległa gwałtownej poprawie, a do końca dnia nie spadła ani jedna kropla deszczu.

Antyczne miejsce kultu - Klaros Antyczne miejsce kultu - Klaros

Najdalszym punktem naszej wycieczki była wioska Değirmendere, wokół której na wzgórzach miały znajdować się pozostałości murów obronnych jońskiego miasta Kolofon. Aby dojechać do wioski trzeba było nieco odbić od głównej drogi, a w samym Değirmendere znaleźliśmy kierunkowskazach z oznaczeniem Antik Kent czyli Antyczne Miasto. Podążając we wskazanym kierunku nasz samochodzik wspinał się dzielnie po coraz bardziej stromych i wąskich uliczkach, aż dotarliśmy do miejsca, w którym wioska, a zarazem przejezdna droga, się kończyła, natomiast brakowało dalszych kierunkowskazów oraz żywej duszy do zasięgnięcia języka.

Miasteczko Değirmendere Miasteczko Değirmendere

Wytężaliśmy wzrok w poszukiwaniu rzeczonych starożytnych fortyfikacji, ale pomimo najszczerszych chęci nie wiemy do tej pory, czy dostrzeżone przez nas wśród zarośli na pobliskich wzgórzach białe plamy były murami Kolofonu czy zwykłymi głazami.

Czy ktoś tu dostrzega ruiny murów obronnych Kolofonu? Czy ktoś tu dostrzega ruiny murów obronnych Kolofonu?

Droga powrotna minęła nam bardzo szybko i sprawnie, a po uzupełnieniu do pełna baku samochodu odstawiliśmy go do wypożyczalni, której właściciel odwiózł nas do hotelu. Przyznaję, że ten dzień, pełen wrażeń obfitował również w niepowodzenia krajoznawcze. Być może, gdyby nie towarzystwo naszej dzielnej córki bylibyśmy skłonni poświęcić więcej czasu i wysiłku na poszukiwania ukrytych śladów kolonizacji jońskiej, ale zawsze pozostaje nam dobre wytłumaczenie do powrotu w te strony Turcji.


Powrót do spisu treści


Izmir dla początkujących


Następnego dnia postanowiliśmy zorganizować sobie wycieczkę miejską - do Izmiru. W założeniu miał być to dzień mniej intensywny niż poprzedni, ale oczywiście rzeczywistość nieco odbiegła od tych pierwotnych założeń. Izmir znaliśmy już nieco z poprzednich wypraw i szczerze powiedziawszy nie było to miasto, które pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia, zresztą od drugiego też nie. Należało jednak dać mu szansę, a przy okazji odwiedzić kilka polecanych w przewodnikach miejsc.

Meczet na placu Konak w Izmirze Meczet na placu Konak w Izmirze

Przejazdy odbyły się tym razem komunikacją publiczną, najpierw dolmuszem z centrum Urli w okolice dworca Üçkuyular, a następnie autobusem miejskim do dzielnicy Konak, w której znajdowały się interesujące nas obiekty.

Dworzec dolmuszy Üçkuyular w Izmirze Dworzec dolmuszy Üçkuyular w Izmirze

Ciekawostką jest czas przejazdu na trasie Urla - Izmir: niezależnie od pory dnia, warunków pogodowych, modyfikacji trasy oraz stopnia szaleństwa kierowcy (a trafił nam się jeden raz maniak prędkości mierząc sobie czas stoperem) przejazd trwał 50 minut. Punktem wyjścia był plac Konak z charakterystyczną Wieżą Zegarową oraz uroczym mini-meczetem z XVIII wieku.

Wieża zegarowa na placu Konak w Izmirze Wieża zegarowa na placu Konak w Izmirze

Najpierw wyruszyliśmy stamtąd na poszukiwanie dwóch muzeów - Archeologicznego i Etnograficznego. Okazały się leżeć o 5 minut spacerkiem od placu, natomiast przy głównej bramie powitała nas kartka informująca o przerwie rozpoczynającej się o godzinie 12:00, a właśnie zbliżało się południe. Tymczasem brama była otwarta, więc postanowiliśmy sprawdzić, jak to z tą przerwą jest. Oba muzea mieszczą się na terenie parku, na zboczu wzgórza. Wrota do Muzeum Etnograficznego stały otworem, więc dziarsko wkroczyliśmy do środka. Okazało się, że żadnej przerwy nie ma, a co więcej: wstęp do tego muzeum jest darmowy! Żadnej przerwy w funkcjonowaniu Muzeum nie zaobserwowaliśmy.

Muzeum Etnograficzne w Izmirze zaskoczyło nas w bardzo pozytywny sposób: dotychczas trafialiśmy w Turcji na ekspozycje o tematyce etnograficzno-antropologicznej w różnych muzeach, gdzie traktowane były raczej po macoszemu: ot, kilka zakurzonych strojów ludowych i czarno-białych fotografii, stanowiących nudny dodatek do całości ekspozycji. Tym razem było inaczej - całe muzeum zostało poświęcone zaprezentowaniu kultury i zwyczajów tureckich, głównie z okolic Izmiru, ze szczególnym uwzględnieniem rozmaitych aspektów ich codziennego życia i pracy.

Uprząż wielbłąda z Muzeum Etnograficznego w Izmirze Uprząż wielbłąda z Muzeum Etnograficznego w Izmirze

Obejrzeliśmy wnętrza domostw, warsztatów rzemieślniczych, a nawet całej apteki. Bardzo ciekawie zaprezentowane naczynia, tkaniny, wyroby rzemieślnicze, a nawet kolekcja lalek przyciągała uwagę nawet naszej córki.

Lalki z kolekcji Muzeum Etnograficznego w Izmirze Lalki z kolekcji Muzeum Etnograficznego w Izmirze

Na tym tle dość rozczarowująco wypadło drugie muzeum kompleksu - Archeologiczne. Owszem, dysponuje ono niewątpliwie dość bogatym zbiorem eksponatów z czasów starożytnych, jednakże sposób ich przedstawienia odwiedzającym pozostawia wiele do życzenia. Opisy bywają bardzo oszczędne, wręcz skąpe, a ascetyczne wnętrze po pewnym czasie grozi monotonią.

Skarb z Balikesir (IV wiek p.n.e.) w Muzeum Archeologicznym w Izmirze Skarb z Balikesir (IV wiek p.n.e.) w Muzeum Archeologicznym w Izmirze

Dodatkowym problemem są niezbyt sprawnie działające lampy oświetlające poszczególne gabloty. Teoretycznie powinny się one rozświecać po zbliżeniu odwiedzającego, a gasnąć po jego odejściu, natomiast w praktyce bywa często odwrotnie. Dla porządku dodajmy, że wstęp do tego muzeum jest płatny.

Figurki z czasów rzymskich - ekspozycja Muzeum Archeologicznego w Izmirze Figurki z czasów rzymskich - ekspozycja Muzeum Archeologicznego w Izmirze

Następnym punktem wycieczki było przejście przez izmirski bazar czyli Kemeraltı w drodze do smyrneńskiej Agory. Pomimo niedzieli bazar działał pełną parą, a tłum kupujących rósł z minuty na minutę, aż w pewnym momencie trudno było przedzierać się do przodu, zwłaszcza z wózkiem spacerowym.

Uliczna sprzedaż zegarków na bazarze Kemeraltı w Izmirze Uliczna sprzedaż zegarków na bazarze Kemeraltı w Izmirze

W pewnym momencie, nieco zagubieni, musieliśmy dopytać się o kierunek marszu, pomimo brązowych tabliczek z opisany kierunkiem na Agorę (są one rozmieszczone dość rzadko i łatwo je przegapić w tym całym harmiderze). W międzyczasie postanowiliśmy się nieco pożywić i zjedliśmy iskender kebab w wersji fast-food po cenie przystępnej, ale dość podłej jakości.

Sprzedawca kebabów na bazarze Kemeraltı w Izmirze Sprzedawca kebabów na bazarze Kemeraltı w Izmirze

Osoby poszukujące tajemniczej egzotyki uprasza się o omijanie Kemeraltı z daleka - to nie jest Kryty Bazar w Stambule. Tutaj handluje się butami sportowymi, odzieżą jeansową czy akcesoriami kuchennymi.

Bazar Kemeraltı w Izmirze Bazar Kemeraltı w Izmirze

Wyłoniwszy się w rozemocjonowanych zakupami tłumów izmirczyków znaleźliśmy się tuż przy Agorze. Jest ona dość dobrze widoczna od strony głównej ulicy, ale wejście na teren wyznaczony do zwiedzania znajduje się od strony bocznej uliczki. Zwiedzanie Agory jest płatne, ale oprócz biletów otrzymuje się ciekawe broszury w języku angielskim.

Agora w Izmirze Agora w Izmirze

Nasza córka Agorę przespała w cieniu przy wejściu na teren wykopalisk, stanowiąc dodatkową atrakcję turystyczną dla przybywających odwiedzających. Z nieprzyjemnych niespodzianek przydarzyło mi się wyczerpanie akumulatora do mojej lustrzanki, więc część obiektów została sfotografowana jedynie aparatem backupowym. Całe szczęście, że pogoda dopisała i mieliśmy dobre, naturalne oświetlenie.

Posąg lwa na Agorze w Izmirze Posąg lwa na Agorze w Izmirze

Powrót w kierunku Konaku odbył się na azymut. Wędrując wąskimi uliczkami w okolicach Kemeraltı znaleźliśmy ruiny bardzo zaniedbanej synagogi, a na samym bazarze - zamknięty w niedziele karawanseraj.

Zrujnowana synagoga w Izmirze Zrujnowana synagoga w Izmirze

Do Urli wróciliśmy tą samą metodą, której użyliśmy w drodze do Izmiru. Przy okazji zaobserwowałam, jest religijni Turcy modlą się na dworcu dolmuszy w bardzo prowizorycznych warunkach: obok publicznej toalety, na rozłożonych na ziemi kartonach, ignorując cały otaczający ich świat.


Powrót do spisu treści


Największy skarb króla Krezusa


Trzecia, ostatnia wycieczka podczas wyprawy okazała się być największą atrakcją i zwieńczeniem wysiłków podróżniczych. Od dawna skrycie marzyłam o odwiedzeniu Sardes - stolicy starożytnej Lidii, która kojarzyła mi się jednak głównie z okresem perskiego panowania nad obszarem Azji Mniejszej. Podczas letniej wyprawy spotkany w Erythraju turecki przewodnik gorąco polecił nam wizytę w tym miejscu, jednak wówczas zabrakło nam czasu, a i warunki pogodowe (upały sięgające 40 stopni w cieniu) nie zachęcały do zmobilizowania naszych sił. Od tego czasu zaczęłam jednak poszukiwać informacji na temat Sardes i znalazłam je w książce The Western Shores of Turkey, którą gorąco polecam miłośnikom starożytnych zabytków.

Świątynia Artemidy w Sardes Świątynia Artemidy w Sardes

Wizytę w Sardes zaplanowaliśmy na wtorek, zakładając sobie jednodniowy, poniedziałkowy odpoczynek od zwiedzania, tym bardziej, że w poniedziałki większość muzeów i zabytków jest w Turcji zamknięta dla zwiedzających. Poniedziałek okazał się dniem koszmarnych opadów. Padało, a raczej lało cały dzień i całą noc. Ranek następnego dnia nie wyglądał lepiej, co ogromnie mnie zmartwiło, ponieważ rezygnację z plażowania mogłam jakoś przeboleć, ale zawalenie się planu odwiedzin w starożytnym Sardes znacznie bardziej mnie martwiło. Po śniadaniu podjęliśmy ryzykowną decyzję: ponieważ od siedzenia drugi dzień w pokoju hotelowym z pewnością zwariujemy, lepiej będzie zmoknąć. Wyruszyliśmy więc do Sardes, a im bardziej przemieszczaliśmy się na wschód, tym bardziej się wypogadzało. Decyzja okazała się słuszna, a pogoda - ponownie nieprzewidywalna.

Dojazd z Urli do Sardes był kilkuetapowy. Pierwszy etap, pokonywany początkowo w strugach deszczu, to przejazd dolmuszem z centrum Urli do dworca Üçkuyular w Izmirze (cena za osobę - 3 TL; czas przejazdu - 1 godzina). Kierowca naszego dolmusza zasłużył na szczególną pochwałę, ponieważ w sprytny sposób wyminął boczną dróżką korek na głównej trasie, spowodowany jej zalaniem. Oszczędził nam przez to mnóstwo czasu i nerwów.

Zalana droga w Urli Zalana droga w Urli

Drugi etap, najmniej przyjemny i ogromnie czasochłonny, to przejazd z Üçkuyular na dworzec autokarowy w Izmirze. Po zasięgnięciu języka okazało się, że jest on możliwy jedną jedyną linią autobusową (numer 607), która zdaje się kursować z oszałamiającą częstotliwością 1 autokar na 1 godzinę. Sam przejazd przez rozkopany Izmir to swojego rodzaju próba cierpliwości - byliśmy świadkami jak ruch na tej trasie (na szczęście w kierunku przeciwnym do tego, w którym podążaliśmy) został skutecznie zahamowany przez... wózek widłowy powolnie manewrujący z jakimiś pakunkami. Cena biletu autobusowego wynosiła 2 TL, a czas przejazdu to kolejna godzina.

Ruch samochodowy w centrum Izmiru Ruch samochodowy w centrum Izmiru

Dalej poszło nam o wiele szybciej. Na dworcu autokarowym złapaliśmy odjeżdżający właśnie autobus do Salihli - miejscowości położonej nieopodal Sardis. Według wskazówek z Lonely Planet. Turkey mieliśmy tam przesiąść się na dolmusza do wioski Sart, na terenie której rozrzucone są ruiny starożytnego Sardis. Bilet autokarowy do Salihli kosztował 10 TL za osobę. Autokar żwawo pomykał do niezłej drodze, zawijając na trasie jedynie na dworzec w Turgutlu, gdzie zaobserwowaliśmy, z jak pokaźnym bagażem potrafią podróżować rodziny tureckie.

Drobny bagaż podróżny - na dworcu w Turgutlu Drobny bagaż podróżny - na dworcu w Turgutlu

Po blisko godzinie jazdy, gdy według przewodnika powinniśmy zbliżać się do Salihli moją uwagę przykuła charakterystyczna brązowa tablica, wskazująca że ruiny Sardes znajdują się tuż obok trasy naszego przejazdu, a moment później autokar wjechał do wioski Sart.

Kierunkowskaz do Świątyni Artemidy w Sardes Kierunkowskaz do Świątyni Artemidy w Sardes

Ponieważ wysiadało tam kilku pasażerów podjęliśmy błyskawiczną decyzję o opuszczeniu pojazdu. Ku naszemu miłemu zdziwieniu steward zwrócił nam po 2 liry na osobę jako różnicę w cenie biletu do Sart i do Salihli. Tak więc szybką decyzją zaoszczędziliśmy sobie czasu i pieniędzy. Warto pamiętać o tej możliwości, o której Lonely Planet milczy.

Miasteczko Sart Miasteczko Sart

Zaraz po odjeździe autokaru podszedł do nas nieznajomy i zaproponował taksówkę do ruin. Grzecznie podziękowaliśmy i wyjaśniliśmy, że wolimy przejść się na piechotę. Na takie postawienie sprawy mężczyzna ze zrozumieniem pokiwał głową, wskazał nam kierunek marszu i zapewnił, że nasz cel nie jest daleko. Przed podjęciem tego wyzwania postanowiliśmy jednak nabrać nieco sił i kalorii w pobliskiej lokancie, gdzie zjedliśmy ze smakiem pilaw z mięsem i warzywami.

Droga przez miasteczko Sart do ruin starożytnego Sardes Droga przez miasteczko Sart do ruin starożytnego Sardes

Następnie wyruszyliśmy na poszukiwania pozostałości słynnej stolicy Lidii. Wędrówka w ich kierunku ukazała nam niezamożną wioskę turecką, skromne domki oraz obejścia, jak również drzewa uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców granatu.

Owoc granatu na drzewku Owoc granatu na drzewku

Na początek natknęliśmy się na stanowisko Paktolus-północ, leżące gdzieś w połowie drogi pomiędzy centrum współczesnego Sartu a Świątynią Artemidy. Niestety nie jest możliwa wejście na jego teren, trzeba ograniczyć się do obejrzenia i zrobienia zdjęć zza ogrodzenia.

Sardes - stanowsko Paktolus-północ Sardes - stanowsko Paktolus-północ

Otoczenie tego stanowiska jest bardzo zniechęcające do eksploracji - to skrzyżowanie terenu podmokłego z wysypiskiem śmieci, o dość nieciekawym zapaszku. Z przyjemnych niespodzianek czekał tam na nas miły żółwik, który chętnie dał się obfotografować.

Żółw napotkany w Sardes Żółw napotkany w Sardes

Następnie, po dotarciu do sporego skrzyżowania, naszą uwagę zwróciły kierunkowskazy do Świątyni Artemidy. Po kilku minutach dalszego marszu dotarliśmy na miejsce. Tym razem wstęp na teren zabytku był możliwy, ale jednocześnie - płatny. Sama Świątynia wywiera spore wrażenie, a eksploracja jej terenu, zwłaszcza z dobrym przewodnikiem, może przynieść kilka niespodzianek, w postaci inskrypcji w języku greckim na bazach kolumn czy też znajdującego się na tyłach kościółka z czasów bizantyjskich. Towarzyszyły nam przy zwiedzaniu liczne jaszczurki oraz nieliczni turyści, którzy dotarli do Sart wypożyczonymi samochodami.

Kościółek z czasów bizantyjskich na tyłach Świątyni Artemidy Kościółek z czasów bizantyjskich na tyłach Świątyni Artemidy

Pozostało nam jeszcze znalezienie pozostałości synagogi i gimnazjonu oraz kompleksu łaźni. W tym celu należało wrócić do skrzyżowania, które przecięliśmy w drodze do Świątyni Artemidy, a następnie skręcić w prawo. Po około 100 metrach trafiliśmy do kasy biletowej. Tym razem ten duży teren zwiedzaliśmy zupełnie sami, a córka, zmęczona bieganiem i wspinaniem się po pozostałościach Świątyni postanowiła uciąć sobie drzemkę. Ta część starożytnego Sardes zdecydowanie najbardziej nas zaskoczyła, po pierwsze rozmiarami synagogi, po drugie - rozmaitością i stopniem zachowania dekorujących ją mozaik, a po trzecie (i najważniejsze) - niesamowitą budowlą nazywaną Marmurowym Dworem. Jego tyły widzieliśmy już idąc w kierunku Świątyni, ale nie spodziewaliśmy się wówczas, że jest to budowla starożytna. Uczciwie trzeba przyznać, że oszałamiający efekt jest skutkiem bardzo intensywnych i, według niektórych krytyków, dość kreatywnych rekonstrukcji. Tym niemniej jest co podziwiać.

Marmurowy Dwór w Sardes widziany z drogi Marmurowy Dwór w Sardes widziany z drogi

W Sardes prawie cały czas nie opuszczało nas zadziwienie, dlaczego tak ważne historycznie miejsce, o naprawdę ciekawych i dobrze zachowanych zabytkach nie przyciąga zbyt wielu turystów. Nie może się ono co prawda równać ze wspaniałościami Efezu, ale na pewno dorównuje na skali atrakcyjności turystycznej Pergamonowi, a zdecydowanie przewyższa Troję.

Marmurowy Dwór w Sardes w całej okazałości Marmurowy Dwór w Sardes w całej okazałości

Powrót do Izmiru polegał na złapaniu z głównej trasie przelotowej właściwego autokaru, w czym dzielnie asystowała nam starsza właścicielka sklepiku spożywczego, w międzyczasie, z braku klientów, zabawiając nas (głównie córkę) rozmową. Złapany autokar okazał się tym samym, którym do Sart przyjechaliśmy. Najwyraźniej kursuje on cały dzień na tej trasie tam i z powrotem. Tym razem córka zaliczyła zwiedzanie całego autokaru w ramionach pana konduktora, a szczególną atrakcją była chwilka jazdy tuż obok kierowcy.

Inskrypcja grecka na kolumnie w Śwątyni Artemidy Inskrypcja grecka na kolumnie w Śwątyni Artemidy

Najtrudniejsze chwile czekały na nas w Izmirze, gdzie musieliśmy przedostać się z dworca autokarowego na dworzec dolmuszowy. Zanim się nam to udało zapadła ciemna noc. Do Urli dojechaliśmy mocno zmęczeni, zwłaszcza przejazdami i przesiadkami, ale szczęśliwi, że pomimo niesprzyjających początkowo okoliczności udało nam się zobaczyć Sardes.


Powrót do spisu treści


Sprawy organizacyjne


Baza noclegowo - wypadowa


Za bazę wypadową służyła nam tym razem Urla - miejscowość leżąca pomiędzy Izmirem a Çeşme. Nocowaliśmy w znanym nam już z poprzedniej wyprawy hotelu Han, położonym dogodnie w samym centrum miasteczka, w pobliżu przystanków dolmuszy, bazaru oraz bankomatów. Z powodu drobnego niedogrania rezerwacji byliśmy zmuszeni w trakcie pobytu przeprowadzić się z jednego pokoju do drugiego. Najpierw nocowaliśmy w standardowym pokoju dwuosobowym, do którego wstawiono dla naszej córki dostawkę. W efekcie nie za bardzo dało się po pokoju przemieszczać, taka panowała tam ciasnota. Dodatkowo unosił się w nim trudny do wywietrzenia zapach papierosów, i chociaż obsługa wyjaśniała, że dochodzi on z pobliskiego lokalu, to tak naprawdę był to pokój przeznaczony dla osób palących. Z ulgą po trzech nocach przenieśliśmy się do o wiele większego apartamentu, gdzie miejsca było pod dostatkiem, a powietrze - świeżutkie.

Sama Urla niewiele zdążyła się zmienić od naszej poprzedniej wizyty niecałe 3 miesiące wcześniej. Jedynym mankamentem było niespodziewane zamknięcie naszej ulubionej restauracji z ogrodem Yeşil Mavi. Nie byliśmy w stanie stwierdzić, czy było to zamknięcie sezonowe - do wiosny, czy też całkowite wycofanie się z lokalnego rynku gastronomicznego. Na szczęście tuż obok funkcjonowała inna godna polecenia restauracja o wszystko mówiącej nazwie Urla - Pide - Köfte - Çorba. Minusem był brak ogrodu, ale dało się siedzieć na świeżym powietrzu przed lokalem. Serwowane potrawy były świeże, smaczne i stosunkowo niedrogie.

Tym razem mieliśmy więcej czasu na przejście się i bliższe poznanie Urli. Okazało się, że tuż obok całkiem dostatnio wyglądającego i ciągle remontowanego centrum miasteczka rozciągają się bardzo biedne dzielnice. Nie były to jeszcze slumsy, ale niektórym budynkom niewiele już do nich brakowało. Widać było, że ludzie żyją tu bardzo skromnie, wręcz w ubóstwie, chociaż to przecież bogata, zachodnia część Turcji.

Biedna dzielnica Urli Biedna dzielnica Urli


Koszty wyprawy i orientacyjne ceny w Turcji


Noclegi - hotel Han w Urli - 3 noce w pokoju dwuosobowym z dostawką po 80 TL i 4 noce w apartamencie po 120 TL (śniadania wliczone w cenę), czyli w sumie 600 TL.

Bilety wstępu:

  • Muzeum Archeologiczne w Izmirze 7 TL za osobę
  • Agora w Izmirze 3 TL za osobę
  • Świątynia Artemidy w Sardes 5 TL za osobę
  • Kompleks synagoga, gimnazjon, łaźnie w Sardes 5 TL za osobę

Transport:

  • Przelot na trasie Kraków-Balice - Izmir (rezerwacja i płatność online, przez stronę linii Lufthansa): 2609,06 zł za dwie osoby dorosłe i jedno dziecko poniżej 2 roku życia
  • Wynajem auta na 1 dobę (Fiat Palio diesel) 70 TL plus paliwo 30 TL, czyli w sumie 100 TL
  • Dolmusze na trasie Urla - Izmir 3 TL od osoby
  • Bilety autobusowe w Izmirze (w formie karnetu za trzy przejazdy) 3,5 TL
  • Bilety autokarowe na trasie Izmir - Sart 8 TL za osobę

Uwaga: córka w wieku nieco powyżej roku podróżowała za darmo autobusami, autokarami i dolmuszami

Wyżywienie (przykładowe ceny):

  • Na bazarze (ceny za 1 kilogram): winogrona 2,5 TL, gruszki 3 TL, jabłka 2,5 TL, śliwki 3 TL, cytryny 2 TL.
  • Warzywa na targu w Urli Warzywa na targu w Urli
  • W restauracji w centrum Urli: pide od 5-9 TL, zupy 4,5-6,5 TL, dania mięsne typu köfte czy zapiekany kurczak 7,5-TL, sałatki 2-2,5 TL, duży ayran 2 TL, woda 0,5 litra 1 TL, kawa 1,25 TL.

Kurczak zapiekany z warzywami Kurczak zapiekany z warzywami

Powrót do spisu treści

Odpowiedzi

Świetna relacja :) Termin wyprawy też dość niespotykany...

dzięki czemu czuć pewną inność od pozostałych relacji, typowo "wakacyjnych". Podobają mi się te opisy samego przemieszczania się, wykorzystywania różnych środków transportu (samolot, samochód, dolmusz), bo właśnie poza satysfakcją zwiedzenia starożytnych miejsc, fajnie jest mieć to poczucie że było się niezależnym , zwiedzać w swoim tempie, itd.
Wrażenie zrobiło też na mnie zdjęcie zalanej ulicy w Urli...w Polsce przy takim stanie ogłoszono by stan powodzi i ewakuację :) a tam z tego co piszesz normalnie odbywał się transport:)
Na szczególną pochwałę zasługuje zdjęcie przedstawiajacę bagaże rodzin tureckich na dworcu autobusowym :) - właśnie takie -podobne widoki- miałem na lotnisku Ataturka w Istambule- robi wrażenie.
Myślę, że opis wyprawy tym cenniejszy, że pokazuje mało uczęszczane przez zachodnich turystów miejsca oraz można dostrzec zwykłe życie ludności małych miasteczek. Gratuluję! :)

świetna relacja poza

świetna relacja poza faktem, że 1/3 opowieści koncentruje się na wadach i zaletach kuchni linii lotniczych i infrastruktury lotnisk dla Matek Karmiących i że tubylcy posługują się niestety łamaną angielszczyzną, miejscowe jedzenie jest raczej podłej jakości, miejscowe atrakcje i dojazd do nich słabo oznakowany, mieszkańcy zapytani o drogę reagują zniecierpliwieniem, w muzeach gabloty zamiast się rozświetlać po zbliżeniu przygasają, a niektóre mają ascetyczne wręcz monotonne wnętrza. Przez targowisko nie można przejechać wózkiem, w pokoju czuć było zapach papierosowego dymu, pogoda a właściwie aura zmienną była, co zdecydowanie utrudniało dobór garderoby o plażowaniu nie wspominając a na dodatek padł akumulator w "lustrzance"... itd. z powyższego tekstu wynika ,że najbardziej zadowolona z wyjazdu była 16 miesięczna córka, bo jadła i spała a raz złapała zająca oczywiści gratuluję wyjazdu a moja niesprawiedliwa opinia jest wypadkową zazdrości, że nie ja mogłem ją ( podróż ) odbyć a uwagi swojej po przybyciu skierować na zupełnie inne sprawy .... pozdrawiam rob.

komentarz jacky...

patrzałem swoimi oczami ale one były mocno podobne do mamusi maleńkiej córeczki....

jako, że na starość z rozmaitych względów czynimi się niedołężnymi...

...

a warto spojrzeć na wojażowanie oczami sprawnych inaczej...

...

ostatnio widziałem w tv relację niepełnosprawnych na Kilimandżaro...

choć to inna relacja ale daje sporo do myślenia...

...

będą jeszcze pytania, jako że maryla spostrzegła smakowitość dania kurczakowego...

a my jesteśmy mocno zaangażowani amatorzy kulinarni...