Wspomnienie z Çanakkale i z Troi

Wiele osób zastanawia się, czy będąc w Turcji warto odwiedzić Troję. Zazwyczaj moja odpowiedź brzmi: jeżeli fascynujecie się historią starożytną, z wypiekami na twarzy czytaliście Iliadę lub przynajmniej śledziliście przygody Achillesa w przystojnym wcieleniu Brada Pitta, to wówczas owszem, warto. Przyda się wam wówczas spora dawka wyobraźni. Jeżeli chcecie jedynie "odhaczyć" jeden z tzw. punktów obowiązkowych wycieczki po Anatolii, to lepiej sobie Troję darujcie, a w zamian wybierzcie się do Efezu czy Didymy. W przeciwnym razie może was czekać poważne rozczarowanie, gdy skonfrontujecie swoje wyobrażenia o potężnym grodzie króla Priama ze stanem rzeczywistym wykopalisk w Hisarlik.

Wykopaliska w Troi

Nasz towarzysz podróży nazywany pieszczotliwie Uzim należał niewątpliwie do pierwszej grupy podróżników, to jest tej, która Troję zdecydowanie pragnie odwiedzić. Właściwie było to jego pierwsze dobitnie wyrażone życzenie podczas naszej wspólnej wyprawy. Do tej pory raczej zdawał się na pozostałych uczestników ekspedycji, a przecież zobaczyliśmy już niemało, w tym Istanbul ze wszystkimi głównymi atrakcjami oraz zieloną Bursę i Uludağ. Tym razem sprawa została postawiona jasno - Troję zobaczyć musimy. Jeżeli chodzi o mnie, to właściwie byłam skłonna sobie Troję darować, ponieważ odwiedzałam ją już dwukrotnie w przeszłości, jednak z perspektywy czasu sądzę, że byłby to z mojej strony błąd.

W ten oto sposób znaleźliśmy się wczesnym popołudniem w centrum Çanakkale - miasta, które słynie z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to miejsce upamiętniające tysiące poległych w czasie pierwszej wojny światowej w walkach toczonych o kontrolę nad cieśniną Dardanele. Po drugie - Çanakkale to klasyczny punkt wypadowy do Troi. Ponieważ do Çanakkale przybyliśmy autokarem z Bursy, więc korzystając z okazji od razu nabyliśmy bilety na kolejny autokar, który miał nas późnym wieczorem zabrać w dalszą drogę, do Selçuku. Tak więc mieliśmy masę czasu, żeby odwiedzić Troję, powłóczyć się po mieście, zjeść kolację i ruszyć dalej. Tak się nam przynajmniej wydawało...

Przeczytaj więcej o Çanakkale.


Z informacji w przewodniku Lonely Planet wynikało, że najwygodniejszą, a zarazem najbardziej ekonomiczną metodą na dotarcie do Troi jest przejazd dolmuszem. Usadziwszy więc towarzystwo na ławce ruszyłam w poszukiwaniu biura informacji turystycznej, żeby zasięgnąć języka w sprawie tych dolmuszy. Biuro znalazło się bez problemu, co więcej, pani w nim pracująca, mówiła płynnie po angielsku. Na tym dobre wiadomości się niestety skończyły.

Dolmusze do Troi, owszem jeżdżą, ale ich rozkład jazdy jest co najmniej specyficzny. Z Çanakkale do Troi kursy odbywają się aż do godziny 19.00, ale, uwaga, uwaga, dolmusze powrotne z Troi do Çanakkale jeżdżą tylko do godziny 17.00! Po szybkich obliczeniach i oszacowaniu czasu oznaczało to, że gdybyśmy pojechali dolmuszem i poświęcili godzinkę lub dwie na zwiedzanie, to nie mielibyśmy czym wrócić, a tym samym - stracilibyśmy pieniądze wydane na autokar do Selçuku. O noclegu gdzieś w polu na karimatach nie wspominając.

Z ciężkim sercem wracałam do moich towarzyszy podróży. Wiedziałam bowiem, że niemożność skorzystania z dolmusza, w połączeniu z determinacją Uziego dotyczącą odwiedzenia Troi, oznacza tylko jedno: wynajęcie samochodu. Skąd moje ciężkie serce? Otóż wiedziałam również, że wynajęcie samochodu wiąże się z koniecznością wyznaczenia kierowcy i jakoś czułam w kościach, że tym kierowcą zostanę ja. Do tej pory jakoś zawsze udawało się uniknąć wynajmu pojazdu mechanicznego w Turcji, a była to moja ósma wizyta w tym przepięknym kraju słynącym z szalonych kierowców.

Droga do Troi

Nie myliłam się, grupa szybko i sprawnie podjęła decyzję o wynajmie, a mój ukochany małżonek szybko wyznaczył mnie na ochotnika do prowadzenia pojazdu (słowem wyjaśnienia: nie byłam jedyną osobą z prawem jazdy w grupie, ale jakoś najpewniej czuję się za kierownicą, a nie jako pasażer). Łatwiej powiedzieć, niż wykonać. W miejscowościach typowo wypoczynkowych typu Alanya czy Kuşadası wypożyczalnie samochodów wydają się znajdować co 10 metrów, ale Çanakkale taką miejscowością nie jest.

Po ponownym zasięgnięciu języka w biurze informacji turystycznej udało się nam zlokalizować jedną (i najprawdopodobniej jedyną w okolicy) wypożyczalnię. Co więcej był to przybytek, przed którym polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ostrzega słowami: "Uprzedza się, by nie korzystać z wypożyczalni ulicznych: 2, 3 samochody przy chodniku, biuro na stoliku. Najczęściej pojazdy te nie są w pełni sprawne i nie mają ważnych i kompletnych dokumentów." No, może nie do końca ten opis odpowiada rzeczywistości, gdyż wypożyczalnia dysponowała nie dwoma lub trzema samochodami, a zaledwie jednym. Za to biuro nie znajdowało się na stoliku, tylko w kanciapie, w której urzędował bardzo sympatyczny kot, oprócz, rzecz jasna, dwóch osób prowadzących ten interes.

Nie wiem, czy mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, czy też ostrzeżenia MSZ są nieco przesadzone, tym niemniej nie spotkała nas w związku z wypożyczeniem samochodu żadna przykra niespodzianka, pojazd miał komplet papierów, był ubezpieczony, a cena, jaką zapłaciliśmy powalała... swoim niewygórowaniem. Całodniowy koszt wypożyczenia auta wynosił 35 TL (nie, to nie pomyłka, lirów, nie euro)! Jakie to było auto, to już zupełnie inna historia.

Model nazywał się Tofaş Şahin (şahin to po turecku sokół wędrowny). Jest to turecka wersja Fiata 131, który w latach 1986-2002 był produkowany w Bursie. Nasz egzemplarz był raczej wyprodukowany w początkowym okresie produkcji. Na klimatyzację nawet nie liczyliśmy, niedziałające radio też nie było dla nikogo zaskoczeniem, ale częsta niemożność wbicia drugiego biegu, jak również wyregulowania lusterka wstecznego nieco obniżała komfort jazdy, ale dla chcącego...

Dzielny sokół wędrowny przez wejściem do Troi

Co do samej jazdy, to była wielką radością, zwłaszcza, gdy przekonałam się, że używanie klaksonu jest w Turcji obowiązkowe i wcale nie oznacza jakiejś wielkiej agresji, a często bywa wręcz przyjazne. 30-kilometrowy odcinek drogi pomiędzy Çanakkale a Troją pokonaliśmy może nie lotem ptaka, ale nasz sokół wędrowny rozwinął oszałamiającą prędkość 80 kilometrów na godzinę. Niestety po drodze przyszło nam oglądać ogromne połacie wypalonej ziemi i spalone lasy - wcześniej tego lata w Turcji Egejskiej szalały pożary.

Droga do Troi

Sama Troja - jak stała tak stoi, chociaż z roku na rok dokonywane są tam nowe odkrycia, więc ponowne odwiedzenie wykopalisk miało jednak pewien sens. Obejrzeliśmy wszystko i obfotografowaliśmy starannie, a z powrotem kierownicę przejął mój mąż. Dojeżdżając do Çanakkale oswoiliśmy już nasz pojazd oraz opanowaliśmy tureckie zasady ruchu drogowego na tyle, że jakiś turecki kierowca zapytał nas na światłach o drogę do portu... i nawet wiedzieliśmy, jak go pokierować.

Za podsumowanie niech posłuży opinia Uziego o Troi: "Dobrze, że najpierw zwiedziliśmy Troję, a dopiero później Efez..."

Przeczytaj więcej o Troi.