O podróżnikach w sandałach, którzy jeździli turecką koleją

Bogaci doświadczeniami zdobytymi w trakcie poprzednich podróży po Anatolii postanowiliśmy ponownie skorzystać z usług TCDD, czyli tureckiego odpowiednika PKP. Uprzednie przejazdy były zawsze przyjemne, pociągi – czyste, a ceny – niskie. Tym razem, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, czekało nas największe wyzwanie komunikacyjne sezonu 2008.

Celem podróży miało być w miarę szybkie, sprawne i niedrogie, a przede wszystkim – bardziej wygodne od autokaru, przedostanie się z rejonu Turcji południowo-wschodniej do Istanbulu. Wygoda miała w wyborze pociągu decydujące znaczenie – przejazdy autokarami są szybsze, ale ciężko jest rozprostować nogi czy skorzystać z toalety w czasie jazdy.

Kierując się informacjami ze strony TCDD oraz z niezawodnego, jak nam się wydawało, przewodnika Lonely Planet, postanowiliśmy zaokrętować się na pociąg Toros Ekspresi, kursujący według rozkładu na trasie GaziantepAdanaKonyaIstanbul w każdy wtorek, czwartek i niedzielę.

Do Gaziantepu dotarliśmy w piątek z zamiarem spędzenia dwóch dni na poznawaniu tego gorąco polecanego przez podróżników francuskich miasta. Całe szczęście, że od razu postanowiliśmy zweryfikować informacje z rozkładu jazdy. Bez trudu znaleźliśmy okazały i świeżo wyremontowany budynek dworca kolejowego w Gaziantepie. Wywarł na nas naprawdę silne wrażenie, a jednocześnie rozbudził nadzieje na luksusowy przejazd pociągiem. No bo skoro dworzec wygląda tak wspaniale, to co dopiero mówić o odchodzących z niego pociągach

Dworzec kolejowy w Gaziantepie

Dodatkowo zachęcił nas plakat wiszący przy głównym wejściu, który zachęcał do korzystania z usług TCDD. Chociaż wiek podróżniczki oczekującej na pociąg na owym plakacie powinien był dać nam nieco do myślenia. Pełni optymizmu raźnym krokiem skierowaliśmy się prosto do kasy biletowej, w której wąsaty jegomość uważnie studiował prasę codzienną. Na nasz widok nie okazał żadnego zainteresowania, a gdy staraliśmy się zwrócić jego uwagę na nasze skromne osoby, okazał wyraźne niezadowolenie i rosnącą irytację.

Plakat reklamowy TCDD

Najpierw pomamrotał po nosem, a następnie z widoczną wściekłością osoby odrywanej od istotniejszych spraw niż sprzedaż biletów, zaczął pokazywać znacząco na maleńką karteczkę wiszącą przy kasie. Nasza znajomość tureckiego, którą trudno nazwać płynną, pozwoliła nam jednakże wywnioskować, że kursy Toros Ekspresi do Istanbulu zostały zawieszone.

Zaczęło nam świtać, że podróżowanie pociągiem po Turcji może nie być tak proste i przyjemne, jak się nam początkowo wydawało. Można nawet zostać obrażonym po turecku przez sfrustrowanego sprzedawcę biletów. Plakat też nabrał dodatkowego znaczenia – w Gaziantepie można się zestarzeć czekając na pociąg!

Mówi się trudno, postanowiliśmy pozwiedzać Gaziantep, a następnie spróbować pociągowego szczęścia w Malatyi. O samym Gaziantepie napiszę innym razem, bo to oddzielna historia, wystarczy wspomnieć, że ewakuowaliśmy się z niego następnego dnia z samego rana…

Malatya, ach Malatya, do tej pory mieliśmy okazję odwiedzić ją zaledwie jeden raz, ale i tak zapadła nam w pamięć jako oaza spokoju i dobrego nastroju. Doszliśmy nawet do wniosku, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Skoro nie udało się odjechać do Istanbulu z Gaziantepu, to najwyraźniej pisana nam była ponowna wizyta w naszej ukochanej Malatyi.

Dodatkowo tym razem mieliśmy w niej spędzić aż dwa dni, ponieważ według rozkładu jazdy TCDD pociąg do Istanbulu nazywany Güney Ekspresi odjeżdżał w każdy poniedziałek, środę, piątek i niedzielę. Ponieważ dotarliśmy do Malatyi w sobotę, postanowiliśmy wybrać wersję poniedziałkową. Doświadczenie z Gaziantepu jeszcze nas nie nauczyło, że z tureckimi pociągami nigdy nic nie wiadomo…

W niedzielę rano wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, połączone z wyprawą na dworzec kolejowy w celu wcześniejszego nabycia biletów na dzień następny. Budynek dworca znowu budził zaufanie, aczkolwiek był nieco skromniejszy, niż ten w Gaziantepie. W kasie biletowej siedział jakiś wąsaty jegomość – najwyraźniej tylko tacy mają szansę na zatrudnienie w kasach TCDD.

Dworzec kolejowy w Malatyi

Posługując się naszymi skromnymi zasobami językowymi wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi. I tutaj niespodzianka – biletów na poniedziałek nie ma! Owszem, możemy jechać do Istanbulu, ale dzisiaj. A hotel zarezerwowany mieliśmy na jeszcze jedną noc. Cóż było robić, pogodziliśmy się z przedwczesnym opuszczeniem Malatyi, chociaż w drodze do hotelu po nasze bagaże zbierało nam się na łzy.

Hotel opuściliśmy około południa, w przeciwnym razie musielibyśmy zapłacić za kolejną dobę hotelową. Jednak Güney Ekspresi planowo miał odjechać dopiero o godzinie 18.10, co dawało nam jeszcze sześć godzin na pożegnanie się z Malatyą. Niestety ciężko się żegnać z ciężkimi plecakami na grzbietach. Zapadła decyzja: wracamy na dworzec i poszukamy przechowalni bagażu. Przecież na takim ładnym dworcu musi być przechowalnia, prawda?

Otóż niekoniecznie. Przechowalni bagażu na dworcu w Malatyi brak. Całe szczęście, że z pomocą przyszedł nam niezwykle uprzejmy pracownik punktu informacyjnego (bez wąsów). Już przy poprzedniej wizycie na dworcu pytaliśmy go o pociąg i otrzymaliśmy bardzo uprzejmą odpowiedź, niestety – po turecku. Tym razem popatrzył współczująco na nasze garby bagażowe i zaprowadził nas do jakiegoś tajemnego pomieszczenia, do którego kluczem dysponował wąsacz z kasy biletowej. Nieco pomarudził, ale ugiął się pod naciskiem naszego dobrego ducha informacyjnego i udostępnił pomieszczenie naszym plecakom.

Sześć godzin później, najedzeni i pogodzeni z losem każącym nam opuścić przedwcześnie Malatyę, stawiliśmy się po raz trzeci tego dnia na dworcu kolejowym. Odebraliśmy bagaże, władowaliśmy sobie plecaki na grzbiety, wzbudzając podziw naszego informatora, w jaki sposób możemy to wszystko unieść, i zasiedliśmy na peronie w oczekiwaniu na nasz luksusowy środek transportu na zachód kraju.

Güney Ekspresi kursuje z Diyarbakır, oddalonego od Malatyi o jakieś 250 kilometrów. Na tej trasie nasz pociąg zdążył już złapać godzinne spóźnienie. Gdy w końcu wtoczył się na peron, wyglądałam nieco podobnie do pasażerki z plakatu TCDD… A to był dopiero początek podróży!

W oczekiwaniu na pociąg z Malatyi do Stambułu

Nieco o kwestiach czasoprzestrzennych i organizacyjnych. Odległość pomiędzy Istanbulem a Malatyą to przeszło 1100 km, a trasa pociągu wiedzie przez Sivas, Kayseri w Kapadocji, stolicę Turcji Ankarę i Eskişehir. Jest to często teren górzysty lub pofałdowany płaskowyż anatolijski. Planowy czas przejazdu na naszej trasie to 29 godzin, a cena normalnego biletu to zaledwie 19 lirów za miejsce w przedziale ośmioosobowym. Dla porównania cena biletu autokarowego na tej samej trasie wynosi co najmniej 50 lirów, ale czas przejazdu to zaledwie 18 godzin.

Nasz luksusowy pociąg okazał się być przepełniony i niezbyt czysty. Nie zrażając się odszukaliśmy nasz przedział, a ponieważ bilety zawierały miejscówkę, więc pewnym krokiem spróbowaliśmy wejść do przedziału, w którym siedziały już cztery osoby. Otwieramy drzwi, a oni… zatrzaskują je nam przed nosem. Ponawiamy próbę – taki sam rezultat. Za trzecim razem mocno szarpnęłam, wepchałam się do przedziału i pomachałam im przed nosami biletem. Podziałało, wpuścili do środka, a nawet zrobili trochę miejsca, żebyśmy mogli usiąść. Czyżby jednak mieszkańcy południowo-wschodniej Anatolii nie byli aż tak życzliwie nastawieni do cudzoziemców, jak nam się do tej pory wydawało?

Okazało się, na szczęście dla naszej dobrej opinii o tubylcach, że podobne powitanie czekało każdego nowo przybyłego pasażera, a nie było wśród nich już innych cudzoziemców. Ot, taka forma powitania. Już po półgodzinie nasi współpasażerowie częstowali nas bakaliami i zagadywali uprzejmie. Okazało się, że jest to matka z trójką najmłodszych synów, oprócz których miała jeszcze czterech, co często z dumą podkreślała. Atmosfera uległa jeszcze wyraźniejszemu ociepleniu, gdy okazało się, że jadą z Diyarbakır i pokazałam im zdjęcia, które zrobiliśmy tam kilka dni wcześniej.

Najwierniejszą grupę pasażerów z naszego przedziału uzupełniał pan w średnim wieku podróżujący z synkiem. W ten sposób osiągnęliśmy stan pełnego wydawałoby się zapełnienia ośmioosobowego przedziału…

Ponieważ pociąg wyruszył z jednogodzinnym opóźnieniem szybko zapadł zmierzch, dodatkowo mdłe światło nie zachęcało do lektury, więc wszyscy współpasażerowie postanowili ułożyć się do snu. Nie jest to zadaniem prostym w przypadku ośmiu, w większości dorosłych, a przynajmniej wyrośniętych osób. Zwłaszcza czteroosobowa rodzinka z Diyarbakır dała przy tym niezły pokaz możliwości akrobatycznych.

Wówczas również doceniłam rozliczne zalety noszonych przez kobiety w tej części kraju chust. Otóż taka chusta jest rewelacyjną zasłoną, chroniącą przed światłem i wiatrem, wystarczy tylko zakryć sobie twarz i już można spać snem sprawiedliwej. Niestety ja takiej chusty jeszcze nie posiadałam. Inne stosowane metody obejmowały narzucanie sobie na głowę jakichś ręczników, szmat czy naciąganie marynarki. Jednemu z naszych współpasażerów nadaliśmy z tego powodu artystyczny pseudonim Buka (kto zna Muminki, ten się domyśli, o co nam chodziło).

Kolejna ważna lekcja z zakresu klimatu Anatolii nastąpiła w godzinach nocnych, gdy pociąg wjechał na tereny Kapadocji. Do tego momentu w przedziale było niemożliwie gorąco i duszno, więc stosowało się naturalną klimatyzację w postaci otwartego okna. W nocy obudziło mnie przeraźliwe zimno i zaczęłam żałować, że nasze okrycia są zakopane gdzieś głęboko w plecakach. Trzeba było się ratować ubierając wszystko, co było pod ręką…

Wniosek jest jasny – kempingowanie w Kapadocji wymaga odpowiedniego sprzętu, śpiworów i karimat – można zapomnieć o spaniu pod prześcieradłem pod chmurką. Drugi wniosek, który wówczas wyciągnęłam, wydawał się być spóźniony: „Gdybym miała spędzić jeszcze jedną noc w tym pociągu, to bym się lepiej przygotowała. Całe szczęście, że nie będę do tego zmuszona. Przecież planowany przyjazd do Istanbulu nastąpi już wieczorem następnego dnia.” Jak widać dotychczasowe doświadczenia z TCDD jeszcze mnie niczego nie nauczyły…

Gdzieś w Anatolii...

Poranek powitaliśmy ciągle w Kapadocji, nadarzyła się nawet okazja do rozprostowania nóg na dworcu w Kayseri około szóstej rano. Zanosiło się na bardzo długi dzień, a nasze zapasy żywności zaczęły wyglądać jakoś mizernie. Ale co tam, najwyżej się nieco odchudzimy – zignorowaliśmy problem, który wyniknął z naszego wcześniejszego, oczywiście błędnego założenia, że pociąg dalekobieżny będzie wyposażony w coś na kształt wagonu restauracyjnego. Oczywiście – nie był. Nędznym substytutem był jegomość z wózeczkiem sprzedający napoje, które mało kto kupował ze względu na cenę.

Czas na obserwację bardziej ogólną: kim są pasażerowie pociągów tureckich? Z mojej obserwacji wynika, że są to zazwyczaj ludzie niezamożni, którzy wybierają taką opcję podróżowania ze względu na korzystne ceny biletów, oraz rodziny wielodzietne, dla których podróż autokarem stanowiłaby ogromny wydatek. Jeżeli weźmiemy przykładowo naszych współpasażerów z Diyarbakır, to przejazd autokarem do Ankary kosztowałby ich aż 160 lirów czyli około 320 złotych. W sąsiednim przedziale jechała jeszcze liczniejsza rodzina – mąż z żoną i z trójką córeczek. Oczywiście pasażerami pociągów są ludzie, którzy nad prędkość przemieszczania się wyżej cenią sobie niski koszt i komfort jazdy.

Zaraz, zaraz – jaki komfort? Przecież pisałam właśnie o zatłoczonych przedziałach! Jednakże już od rana padliśmy ofiarą luksusowego sposobu podróżowania rodziny z sąsiedniego przedziału, tej z trzema córeczkami. Ciągła konsumpcja, a to nasion słonecznika, a to bananów, na to ogórków owocowała deszczem odpadków, które wylatywały przez okno ich przedziału i wpadały przez okno do naszego przedziału. Przyjmowałam to z prawie stoickim spokojem do momentu, gdy zostałam zwilżona jakimiś mydlinami. Szybka inspekcja ujawniła, że rodzinka właśnie myje sobie włosy – wychylając się przez okno… Wydawało się, że stosunków sąsiedzkich nie da się w tym przypadku naprawić.

Tymczasem nasz komfort jazdy uległ znacznemu obniżeniu, chociaż wydawało się to niemożliwe. Gdzieś w Kapadocji do naszego przedziału dokwaterowali się kolejni pasażerowie – sztuk cztery. W sumie dawało to dwanaście osób na ośmiu siedzeniach. Jak jest to możliwe? Najprawdopodobniej nasza ulubiona firma przewozowa po Turcji - TCDD – stosuje praktykę overbooking’u czyli sprzedaży większej ilości biletów, niż jest miejsc w pociągu. Zmusiło to współtowarzyszy naszej niedoli do wypracowania systemu dyżurów na korytarzu, dzięki czemu każdy mógł sobie posiedzieć przez godzinkę lub dwie, a następnie – postać w przejściu, podziwiając malownicze krajobrazy centralnej Anatolii.

Najbardziej entuzjastycznie do tego rozwiązania podchodziły dzieciaki, radośnie zwisając przez okna pociągu. Najwyraźniej tureccy rodzice są bardziej liberalni w takich przypadkach, ponieważ najlepszą zabawą były momenty, gdy pociąg miał właśnie wjechać w kolejny tunel. Dzieciaki grały tu chyba w tzw. kurczaka czyli kto ostatni schowa głowę przed wjazdem w wąską i mroczną czeluść tunelu.

Pociąg na wirażu

Wracając do kwestii naszych sąsiadów, którzy czuli się w pociągu jak u siebie w domu – mieli nawet rozłożone dywaniki, żeby przedział był bardziej przytulny. Stojąc na korytarzu przyglądaliśmy się ich sytuacji i zauważyliśmy, że jedna z córeczek nie za dobrze wygląda. Jej matka, widząc nasze pytające spojrzenia wyjaśniła „Hasta. Ateş.” („Chora. Gorączka.”).

Postanowiliśmy pomóc, ponieważ nasze wyposażenie obejmowało całkiem pokaźną apteczkę podróżną. Triumfalnie odnaleźliśmy w niej jakiś środek przeciwgorączkowy i zanieśliśmy cierpiącej dziewczynce. Matka przyjęła lek z wdzięcznością, dopytując się o dawkowanie. Nie minęła godzina, a dziewczynka znów szalała po pociągu z siostrami.

Tymczasem jej siostra przyniosła nam po tureckiej drożdżówce, a ponieważ zaczynaliśmy być głodni, to przyjęliśmy podarunek z radością. Po drożdżówce nastąpił melon, a następnie zostałam prawie przemocą wciągnięta do przedziału, usadzona i nakarmiona chlebem, warzywami i chipsami, które ofiarował ojciec dziewczynki. Następnie zostałam oddelegowana z winogronami dla mojego „koca” („męża”).

Tutaj czas na kolejną obserwację – tureccy mężczyźni potrafią być bardzo nieśmiali. W pociągu to kobiety zaczynały rozmowy, częstowały, zapraszały. Mężczyźni zachowywali się cichutko i poddawali poleceniom swoich żon. Gest z chipsami musiał kosztować ojca chorej dziewczynki dużo odwagi!

Nasz Güney Ekspresi toczył się żółwim tempem przez Anatolię, zadając kłam swojej nazwie, jednocześnie potwierdzając opinię przewodnika Lonely Planet, że podróże pociągiem po Turcji to „no-rush travel experience”. Owszem, mieliśmy mnóstwo czasu na podziwianie przewijających się krajobrazów. Powiedziałabym, że aż za dużo czasu…

Okolice Ankary widziane z pociągu

Co gorsza w drugim dniu podróży zaczynało brakować wody. Po pierwsze w toaletach, co korzystanie z nich czyniło bardzo nieprzyjemną koniecznością. Po drugie – wody pitnej będącej w posiadaniu pasażerów. Owszem, w pociągu sprzedawano napoje chłodzące, ale jak już wspomniałam, pociągami podróżują ludzie pragnący obniżyć koszty przejazdu.

Tak więc co przystanek najszybsi młodzieńcy z butelkami wybiegali z pociągu w poszukiwaniu „çeşme” czyli fontanny z wodą pitną. Ponieważ przystanki trwały zaledwie kilka minut, większość z nich wracała bez wody, a na kolejnym przystanku wyścig powtarzał się. Trwało to aż do Ankary, gdzie pociąg stał na tyle długo, że większość z kontynuujących podróż pasażerów zdążyła się zaopatrzyć nie tylko w wodę, lecz i w zapasy żywności, które pozwoliłyby nam wszystkim przetrwać jeszcze niejedną dobę w pociągu.

W Ankarze przyszło się nam pożegnać z podróżującą z nami od początku rodziną z Diyarbakır – matka i jej trzech najmłodszych synów wysiedli w stolicy, a na pożegnanie zrobili nam zdjęcie, które pewnie będą pokazywać znajomym, żeby też zobaczyli dziwacznych podróżników z Lechistanu. My też oczywiście machnęliśmy fotkę pożegnalną.

Towarzysze podróży pociągiem w Ankarze

Pozostali współpasażerowie – tym razem zostało nas w przedziale siedmioro: nasza dwójka, ojciec „Buka” z synem, jakiś starszy jegomość i matka z synkiem – wrócili do przedziału ze wspomnianymi wyżej zapasami żywności i natychmiast zaczęli nas dokarmiać. Ach, co to była za uczta: yaprak dolma (faszerowane liście winogron), świeżutki ekmek (chleb), soczyste ogórki i świeży miód w plastrze. Mogliśmy się odwdzięczyć jedynie resztkami czekolady i ciastek, które i tak zostały przyjęte z entuzjazmem, zwłaszcza przez młodsze pokolenie.

Kolejna obserwacja: Turcy w podróży tworzą wspólnotę, w ramach której należy dzielić się jedzeniem. Nie jest istotne, ile masz żywności, ani co to konkretnie jest, ważny jest gest podzielenia się z innymi.

Gdy pociąg wyjeżdżał z Ankary było już późne popołudnie, a przecież planowo mieliśmy dojechać do Istanbulu o 23.00. Jakoś nie wyglądało to realistycznie, przy dotychczasowym tempie jazdy. Chyba jednak czekała nas druga noc w pociągu. Tym razem byliśmy już lepiej przygotowani – prześcieradła zostały wyjęte zawczasu z plecaków.

W międzyczasie mieliśmy okazję kilkakrotnie doświadczyć niezwykłego jak nam się wydawało o tej porze roku zjawiska pogodowego w Turcji, a mianowicie – deszczu. Coś tam kropiło jeszcze przed Ankarą, a ciężkie chmury zaciągnęły niebo, ale po wyjeździe ze stolicy zaczęło naprawdę lać. Dzieciaki przywitały ulewę radosnymi okrzykami „Yağmur! Yağmur!”, a mi znowu zaczęło kapać na głowę, tym razem nie mydlinami, a deszczówką.

Końcówka dnia upłynęła na zabawianiu młodej latorośli naszej współpasażerki. Dziecię to miało nieciekawy odruch wyrzucania wszystkiego przez okno, więc trzeba było dobrze pilnować wszystkich części bagażu i wyposażenia. Papierowy samolocik i stateczek czekał smutny los – poszybowały przez Anatolię. Zaobserwowaliśmy też ciekawą metodę uspokajania płaczącego kilkulatka – matka zawinęła go w całości w kocyk, chwyciła za rogi i z pomocą „Buki” zaczęła bardzo energicznie wymachiwać takim pakunkiem. Metoda najwyraźniej była skuteczna – marudzenie ustało.

Jedziemy, jedziemy, jedziemy....

Tymczasem zapadła nasza druga noc w pociągu. Pozawijaliśmy się w prześcieradła i próbowaliśmy ułożyć wygodnie do snu. Nasze nadzieje rozbudziła wiadomość, że część współpasażerów wysiada w Eskişehir. Pół nocy czekaliśmy, aż pociąg doturla się do tego miasta. Gdy tylko troje pasażerów wysiadło, nasza pozostała czwórka błyskawicznie i bez zbędnych dyskusji rozlokowała się na zwolnionych miejscach. Ależ to był komfort – po dwa siedzenia na osobę. Można się było wyspać za wszystkie czasy i nie dostać skurczów mięśni.

Jedyną przeszkodą w spaniu były tajemnicze rzeczy, dziejące się na korytarzu. Pielgrzymowały nim całe stada nastolatków, co skłoniło mnie do zastanowienia się, dokąd tak wędrują w środku nocy. Czyżby w sąsiednim wagonie była jakaś impreza? Krótki zwiad badawczy w kierunku toalety wykazał, że nastolatki nie imprezują, lecz stoją w długaśnej kolejce do ubikacji. Czyżby wszystkim jednocześnie się zachciało? I czemu tak długo nikt nie wychodzi z przybytku rozkoszy?

Przymuszona przez naturę utorowałam sobie drogę na początek kolejki i wtargnęłam do ubikacji, a tam – dwie dziewczyny ładowały telefon komórkowy! Wydaje się, że w całym pociągu jedyne gniazdko znajdowało się w toalecie, a Turek bez działającej komórki jest jak bez ręki, a może nawet jeszcze gorzej.

Ostatecznie nasza podróż bez pośpiechu zakończyła się około piątej nad ranem na istanbulskim dworcu Haydarpaşa, z którego odchodzą pociągi w głąb Azji. Nasz Güney Ekspresi zaliczył sześciogodzinne spóźnienie, które okazało się też błogosławieństwem. Promy z Haydarpaşa na europejską stronę Bosforu kursują jedynie do północy, a następnie od wczesnych godzin rannych.

Gdybyśmy przyjechali kilka godzin wcześniej, to czekałoby nas koczowanie na dworcu, a tak wygodnie sobie pospaliśmy w pociągu, z którego prawie natychmiast zaokrętowaliśmy się na prom. Istanbule przybyliśmy!

Dworzec Haydarpaşa w Istanbule

Powiązane artykuły: