Wschód
Piątek, 13
czerwca 2014 r. Alanya-Halfeti
W piątek trzynastego, zaraz po ostatnim all-inclusiwowym śniadaniu wsiadamy do samochodu. Kierunek wschód. Jest wcześnie rano, piękna pogoda, a przed nami długa droga i mnóstwo cudnych widoków. Szczególnie ostrzymy sobie zęby na pierwszą część, czyli nadmorską drogę z Alanyi do Kargıpınarı. Poniżej mapa naszej podróży (według dr. Googla blisko 10,5 h jazdy).
Dawno, dawno temu, gdy ja bawiłem się w przewodnika, a moja
żona (wówczas ledwie dziewczyna) w turystkę, przemierzyliśmy autokarem tę
drogę, aczkolwiek w odwrotnym kierunku – z Antiochii w stronę Antalyi. Z tamtej
podróży oprócz zapierających dech w piersiach widoków pamiętaliśmy strach w
oczach księdza i niektórych pielgrzymów, pot na twarzy kierowcy i poślizg
autokaru na drobnych kamyczkach, który o mało co nie skierował nas na
nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę. Mieliśmy wtedy dwóch kierowców, braci
Metina i młodszego Çetina. Pamiętam, że Çetin zaimponował nam wszystkim
konsumpcją po niemałej kolacji 20 sztuk lokmy – ot tak. Akurat wtedy kierował
starszy i bardziej doświadczony Metin. Bracia pochodzili znad morza Czarnego i
dopiero zaczęli prace w turystyce, stąd Metin pierwszy raz w życiu jechał tą
trasą i po wypaleniu antystresowej dawki papierosów już w Antalyi przyznał, że
to najtrudniejsza trasa, jaką jechał w życiu. Kilka lat później na wakacjach w
Alanyi wypożyczyliśmy samochód i przejechaliśmy odcinek z Anamur do Alanyi.
Droga rzeczywiście może być miejscami niebezpieczna, ale bez przesady, jadąc
osobówką jest całkiem przyjemna.
Tak więc ruszamy. Pierwszy odcinek gdzieś tak do Güneyköy k. Gazipaşy jest dość monotonny, ale zaraz później zaczynają się góry i jedzie się kilometrami raz w lewo, raz w prawo, to pod górę, to szaleńczo w dół. Każde wyprzedzanie to przygoda, a widoki wokoło są cudowne. Dodatkowo, po paru kilometrach, gdy jesteśmy kilkaset metrów powyżej tafli morza (na googlowskiej mapie widać, że droga często wspina się ponad 500 m. n.p.m.), zauważamy, że wjechaliśmy powyżej warstwy chmur, które znad morza płyną w stronę Anatolii. Widok jest niesamowity i tylko szkoda, że nie potrafię tego uchwycić na zdjęciach.
W międzyczasie mijamy kolejne miasteczka, zatoczki i uprawy bananów. Zmiany w uprawach i w ogóle rolnictwie są niemniej ciekawe od zmian w krajobrazie. Tracja niewiele się różniła od Polski, w okolicach Antalyi było już po pierwszych zbiorach, później na wschodzie będzie można zauważyć, że żniwa są tuż tuż, a przecież jeszcze zmieniały się gaje z oliwnych, na czereśniowe, później na pomarańczowe. Teraz z kolei wkoło banany – i tak już będzie się zmieniało cały czas. Z tego co kojarzę, to na samym końcu będzie królował ryż, ale o tym później.
Oczywiście mijamy nie tylko piękne widoki, ale także dziesiątki brązowych tablic. Trochę szkoda, ale wciąż liczę, że uda nam się przyjechać do Halfeti na tyle wcześnie, by jeszcze załapać się na jakiś ostatni rejs po Eufracie. Zatrzymujemy się chyba tylko w Kızkalesi, by chwilę odsapnąć. Wreszcie jest naprawdę upalnie. Nie to, żebym był fanatykiem gorąca, ale jakoś tak pomaga to poczuć, że człowiek jest na urlopie. Egzotyczna wycieczka na irackich (?) tablicach tylko wzmaga doznanie namacalności orientu.
Zaczynamy pilnie poszukiwać większej placówki PTT, by doładować kartę HGS, co zresztą nie ma sensu, bo ostatecznie można to zrobić przed wjazdem na autostradę. Tu zaczyna się ciut nudniejsza część drogi, ale też jakieś atrakcje są – a to nowiutki stadion koło Mersinu na 25.000 luda, a to przelot jakiegoś wojskowego monstrum lądującego na lotnisku w Incirlik (stąd NATO wylatywało bombardować choćby Sadama).
Droga jest świetna, ruch w sumie niewielki, koniec końców przejeżdżamy Eufrat i skręcamy z głównej drogi w stronę Halfeti. I wtedy zaczynają się na poły księżycowe krajobrazy raz po raz poprzecinane młodymi, niekiedy dopiero co założonymi sadami. Uważnie wpatrujemy się w tysiące drzewek, ale pewności nie mamy, co to za owoce. Najpewniej pistacje – jak później porównamy, opis w Internecie się zgadza. W każdym bądź razie kontrast pomiędzy nieurodzajami, na których oprócz kamieni widać co najwyżej cherlawe osty, a zieloniutkimi sadami jest ogromny. Widać, że nie na darmo Turcy skąpią Syryjczykom i Irakijczykom Eufratu.
Mijają kolejne kilometry. Sadów coraz mniej, skał, wąwozów coraz więcej. W końcu dojeżdżamy do Halfeti. To niewielkie miasteczko, które w latach 90. przeniosło się w nowe miejsce po tym, gdy wraz z budową tamy na Eufracie w Birecik stare Halfeti poddane zostało kąpieli ostatecznej. Dlatego też można się spotkać z nazwą Yeni Halfeti (Nowe Halfeti). Miasteczko jest sporą atrakcją turystyczną. W porcie nawet późnym popołudniem jest dużo promów, które zabierają ludzi w rejs do pozostałości po starej mieścinie i po bizantyjskiej twierdzy (Rumkale) o rodowodzie jeszcze starszym.
Wiedząc, że dojedziemy raczej późno, nocleg zamówiłem wcześniej przez Internet. Wjeżdżając szukałem drogowskazu, ale ponieważ nic nie wypatrzyłem, kończę na głównym parkingu przy brzegu rzeki. Chwilę zawahania widoczną w mych oczach wykorzystuje szybko młody Kurd oferując pomoc w dojechaniu do hotelu. Zabieramy go do samochodu, a on głośnym Yalla Yalla zachęca do szybkiej jazdy wąskimi uliczkami. Oczywiście myli hotele, właścicieli i koniec końców marnujemy kilka cennych minut. Nawet nie to, że chciał oszukać. Po prostu był zainfekowany bardzo często występującą u Turków i Kurdów przypadłością jakiegoś przestrzennego analfabetyzmu. To, plus imperatyw udzielenia wskazówki nawet, gdy nie ma się pojęcia o co pytającemu chodzi, sprawia, że trzeba być bardzo ostrożnym zanim się zechce skorzystać z rady o drogę w Turcji. Koniec końców trafiamy do naszego hotelu. Szybko się rozpakowujemy i biegiem do przystani. Tam trafiamy na jeden z ostatnich rejsów i wreszcie oddaję się przyjemności bycia pasażerem. Wkrótce nasza fregata łączy się z dwoma innymi i dalej płyniemy całą flotą. Podziwiamy widoki i kibicujemy zawodom, który kapitan wyciśnie więcej decybeli ze swoich głośniczków. Kończy się ogólną kakofonią, ale w sumie jest wesoło. Na górze chłopcy uprawiają miejscowe tańce. Mnie też trochę nosi, bo kurdyjskie rytmy mi podchodzą, ale głupio tak się obnażać na forum międzynarodowym ze swą niezgrabnością.
Twierdza Rumkale robi duże wrażenie, ale miejscowi są bardziej zainteresowani zatopionym Halfeti – w sumie nic dziwnego, bliższa koszula ciału. Na miejscu, czyli w miejscu starego miasteczka, nie ma wiele ciekawego. Ot zatopione domy. Najciekawiej wygląda podwodny meczet, z którego wystaje ledwie minaret. Da Bóg, może kiedyś do wszystkich meczetów dostęp będzie równie utrudniony.
Chwila na herbatę, papierosa i powrót, znów koło majestatycznych murów Rumkale. W drodze powrotnej na sąsiednich łódkach trwają tańce, nasz kapitan pożera kolejne tysiące pestek słonecznika i jesteśmy z powrotem. Jeszcze spacer wzdłuż wybrzeża, uliczne gözleme na kolację i atrakcji na dzisiaj koniec. Kojarzę jeszcze, że przed snem oglądam mecz Hiszpani z Holandią. Wyłączam telewizor po pierwszej bramce dla Hiszpanów przekonany, że z taką grą Hiszpania zmiecie Holendrów. Nazajutrz się okazuje, że Hiszpania przegrywa 1:5 – ot taki ze mnie ekspert. :)
Sobota, 14
czerwca 2014 r. Halfeti-Tatvan
Sobota zaczyna się świetnie, bo od pysznego śniadania, w
trakcie którego mam okazję pierwszy raz spróbować ceviz reçeli, czyli konfitury
z zielonych orzechów włoskich – pyszności! Po śniadaniu, pakowanie maneli,
zabawa z lokalnym psem (wyjątkowo na Turcję pies żywy, wręcz wariat, przez
właściciela hotelu określany jako „hyperaktiv”) i w drogę. Wedle netu ponad 9
godzin jazdy, więc ponownie nie będzie za dużo okazji na zatrzymywanie się po
drodze.
Na początku lokalnymi drogami w stronę Yaslıcy – bardzo chciałem zobaczyć zbiornik utworzony przez tamę Atatürka. Rejony mało ciekawe, rolnicze, najpewniej żyjące wyłącznie dzięki nawadnianiu z pobliskich sztucznych zbiorników. Przy tym droga w remoncie, więc ponad 50 km jedziemy drogami bardzo kiepskimi, jakieś piaszczyste objazdy, albo dziurawe starocia nieremontowane z myślą o powstającej arterii. Tu generalnie warto dodać, że o ile główne trasy są w Turcji naprawdę niezłe – szerokie o równej nawierzchni a ruch niewielki – to drogi lokalne są zazwyczaj dużo gorsze niż w Polsce (brak „schetynówek”). No ale powoli jakoś brniemy, w Yaylaku trafiamy na wielki targ rolniczy i przedzierając się wśród krów, koni i traktorów robimy chyba za małą atrakcję. Po długiej i wyboistej drodze w końcu docieramy nad brzeg zbiornika. Zaczynam się zastanawiać, co oczekiwałem zobaczyć – woda jak woda, ładny błękitno-turkusowy kolor, jakieś rybki, ktoś tam grilluje, dzieci skaczą do wody, ale w sumie to tylko sztuczny zbiornik.
Wracając na główną drogę w stronę Tatvan zostajemy zatrzymani przez wojskowy patrol i pierwszy raz dokładnie sprawdzeni. Młodzi żołnierze poważnie podeszli do sprawy i bez cienia uśmiechu studiowali przez kwadrans nasze dokumenty. Po stwierdzeniu, że napisane są poprawną polszczyzną, oddali je nam i mogliśmy ruszyć.
W tym czasie, coraz poważniejszy stał się problem braku waluty, więc zdecydowaliśmy się wjechać do Diyarbakır. Ceny przewalutowań przy wypłacie gotówki z bankomatów, czy płaceniu kartą są tak horrendalne, że zmuszeni zostaliśmy do zabrania z domu gotówki, a niby bankowość jest taka nowoczesna. W Diyarbakır trochę pokręciliśmy się w poszukiwaniu odpowiedniego centrum handlowego. Zrobiliśmy zakupy, wymieniliśmy euro u jubilera (po zadziwiająco dobrym kursie) i postanowiliśmy rzucić okiem na czarne mury Amidy. Wstyd się przyznać, ale brak czasu, miejsc parkingowych, 40-stopniowy upał i przyjemny chłód klimatyzacji sprawił, że mury obejrzeliśmy tylko zza szyby samochodu, po czym wróciliśmy na główną drogę.
A im dalej na wschód, tym ciekawiej. Na szosę wychodzi rogacizna i człowiek czuje się jakby był w Indiach. Powoli równiny się mechaciły, pagórki przeistaczały się w góry, aż gdzieś tak w okolicach miasta Baykan stało się na powrót zielono, górsko i uroczo.
I tak było aż do samego Tatvan, gdzie pierwsze kroki skierowaliśmy do miejscowego Domu Nauczyciela. Niestety odprawiono nas z kwitkiem. Widać mają jakąś umowę z lokalnymi hotelami i nie chcieli przyjąć obcokrajowców. Co robić, trzeba było poszukać innego miejsca. Znaleźliśmy dość szybko, bo hoteli w Tatvan jest sporo. Co prawda nie był szczególnie elegancki, a przydziałowe terliki (klapki) były żywą reklamą grzybobrania, ale za to było w miarę tanio. Ponieważ słońce jeszcze nie zaszło, wyruszyliśmy na spacer wzdłuż nadbrzeżnej promenady. Ludzi mnóstwo, bo to sobota. Lody, strzelnica, słonecznik, ciuchcia – atrakcji mnóstwo dla każdego. My wykorzystaliśmy ten czas na konsumpcję, spacer i wypatrywanie wulkanu Nemrut i góry Süphan. Zmęczenie podróżą było spore więc zasnęliśmy szybko. Znaczy w hotelu zasnęliśmy, a nie na promenadzie.
Niedziela,
15 czerwca 2014 r. Tatvan-Erzurum
Plany na niedzielę były następujące: wjazd do krateru wulkanu Nemrut, przejazd przełęczą Karabet, zwiedzanie Van, nocleg gdzieś w okolicy. Wyszło inaczej, co widać na załączonej mapie. O powodach później.
Na razie śniadanie kulturalnie podane na wczorajszej gazecie i wyjazd w stronę wulkanu. Czytałem, że najdogodniejszy jest dojazd od strony Tatvan – przejechałem trzy razy wokół miejsca, gdzie powinien być i go nie znalazłem. No dobra, poszukam wjazdu od wschodniej strony. Też jakoś nic nie widać, więc w akcie desperacji w miasteczku Sarıkum pytam miejscowego o drogę. I tu niespodzianka! Informacje rzetelne, wiarygodne, szkoda tylko że w takim tureckim, z którego ledwie wydobywam pojedyncze słowa. Miejscowy proponuje, że jak go podwiozę, to on dokładnie wskaże drogę. No dobra! Podwozimy go, on palcem wskazuje polną drogę, więc wszyscy są zadowoleni. Poza moją żoną, która uparła się, że woń obory, którą sprezentował nam nasz przewodnik jest zbyt intensywna. Mi tam ten zapach kojarzy się z wakacjami, więc nie narzekam.
Droga, którą wskazał nam miejscowy jest co prawda polna, ale całkiem znośna. Do miejsca, gdzie jest w poprzek zaorana. Uznaję, że da się to bokiem ominąć i zakopuję się w piasku przykrytym koniczyną. Głupia sprawa, bo doraźne środki typu kamień, jakaś deska niewiele pomagają. Żona jest już cała w nerwach, że umrzemy tu z głodu i pragnienia. Bo istotnie mogliśmy w tych w sumie miłych okolicznościach spędzić sporo czasu, gdyby nie pracujący niedaleko rolnicy. Dzięki pomocy kilku chłopa, motyce i jeszcze większym kamieniom, które znaleźli, wspólnie wyciągamy naszą nie-terenówkę z opałów. Podziękowaniom i uśmiechom nie ma końca. Szczęśliwie przed wyjazdem kupiłem na czarną godzinę suszone śliwki w czekoladzie (bez alkoholu i śladowych ilości boczku) – więc mam czym się odwzajemnić pomocnym Kurdom.
Pomimo dość jasnych wskazówek jak jechać dalej, raz jeszcze się gubię, ale bezkosztowo, tyle że wprawiam w zdziwienie kilku pastuszków jazdą po bezdrożach ich pastwisk. Ostatecznie udaje mi się wjechać do krateru wulkanu Nemrut, ale tu czeka nas niemiła niespodzianka. Okazuje się, że trwa budowa szerokopasmówki (tak to przynajmniej wygląda) z Tatvan aż po same jezioro, stąd wjazd w pobliże tego największego jeziora jest zagrodzony. Musimy się zadowolić mniejszym bajorkiem i rzutem ogólnym na krater, co też robimy.
Co by nie pisać, tu jest naprawdę ładnie. Wracamy już w stronę Tatvan czymś, co pewnie teraz – pół roku później – jest równiutką asfaltówką. Przy okazji wyjaśnia się dlaczego nie mogłem znaleźć wjazdu – wszystko już z dołu wygląda jak wjazd na budowę i brak jest jakichkolwiek drogowskazów.
Pierwszy punkt programu zaliczony, teraz jedziemy przez
Tatvan w stronę miasta Hizan i dalej do miasteczka Bahçesaray. Skąd ten pomysł?
W domu mam świetną mapę Turcji z zaznaczonymi wysokościami co ważniejszych
przełęczy górskich. Najwyższą ogólnodostępną w Turcji jest przełęcz Karabet
(2985 m. n.p.m.). Ta wysokość podziałała na mnie jak magnes. Czasami spotkać
można nazwę Karabek geçidi. Nie wiem, która wersja jest poprawna – stawiam na
literkę t i tej wersji będę używał.
By dostać się na tę przełęcz trzeba najpierw dojechać do miasteczka Bahçesaray. Z Tatvanu to ledwie 100 km, ale droga jest bardzo kręta, więc zajmuje to sporo czasu. Na miejscu okaże się, że droga jest o wiele trudniejsza niż pierwotnie myślałem. Ale zaczyna się miło. Zielono jak na Mazowszu, obok z wolna szemrze strumyczek, czasami jakiś wodospadzik albo sztuczny zbiornik.
Tak sielankowo jest przez parę ładnych kilometrów zanim się nie zacznie wspinaczka na pierwszą większą przełęcz, która na mapach nawet nie jest zaznaczona, ale która jest cholernie ciężka dla kierowcy, bo im bliżej do niej, tym droga coraz mocniej się zwęża, a dziury w asfalcie stają się częstsze i głębsze. Niemniej nie ma innej drogi z zachodniej strony do miasteczka Bahcesaray, spod którego dopiero jedzie się w stronę przełęczy Karabet.
Samo miasteczko Bahcesaray, to w sumie ładna górka mieścina. Wszędzie naokoło są bardzo wysokie góry - nic dziwnego, że kurdyjska partyzantka tak długo opierała się tu tureckiej armii. Ku przestrodze, wybrałem się w podróż z benzyną na styk i gdy się okazało, że trzeba przejechać nie jedną, ale dwie górskie przełęcze, to z benzyną zaczynało być krucho. Przez godzinę na zmianę to modliłem się o niskie spalanie, to przeklinałem siebie za wrodzone skąpstwo i głupotę. Na szczęście w Bahcesaray jest stacja (na co liczyłem po cichu, bo to miasteczko bywa zasypywane w zimie przez śniegi, więc muszą mieć miejscowe źródełko paliwa). Szkopuł w tym, że ze względu na to, że benzyna jest droga, mało kto tam jej używa. Większość jeździ na gaz, ropę, czy inne podejrzane oleje. Dla takich jak ja benzyna na stacji była w kanisterku i z takiego kanisterka mi nalali po nieźle zawyżonej cenie zresztą.
Wracając do drogi, zaraz za Bahcesaray wyjeżdża się w stronę monumentalnych gór – takich ponad 3000 m. n.p.m. Najlepsze jest to, że po kilkudziesięciu minutach człowiek się orientuje, że właściwie to jest blisko szczytów tych gór. Widoki stają się jeszcze lepsze, temperatura spada o kolejne stopnie, a w okolicy coraz więcej śniegu. Po tureckich upałach, taka odmiana to wielka ulga!
Sama przełęcz nie jest jakoś super oznaczona, a to dlatego, że akurat trwa budowa tunelu na samej górze, który ma chronić równiutki asfalt przez śniegiem, a dokładniej ma pozwolić na przejazd nawet zimą. Niemniej świadomość, że jest się na wysokości prawie 3 kilometrów daje radochę.
Później już tylko szaleńczy zjazd raz w lewo, raz w prawo i
wkrótce człowiek znowu wraca na łono cywilizacji. Przed wjazdem do Van
wybieramy przydrożną, odpowiednio zatłoczoną restaurację i zastanawiamy się, co
robić. Teoretycznie mieliśmy pozwiedzać Van, ale spory ruch i generalnie jakaś
taka wałbrzychowatość Vanu nam nie przypada do gustu, więc postanawiamy
pojechać tak daleko na północ, jak damy tylko radę. Pierwotny plan zakładał
nocleg w okolicach jeziora Van, a nazajutrz Doĝubayazıt, Ishak Pasha Sarayı i
nocleg gdzieś w okolicach jeziora Çıldır. Ale przyznam się, że kolejny dzień
długiej i powoli męczącej jazdy sprawił, że powiedziałem sobie, a walić to
wszystko, wracamy na zachód! Dziś może i trochę żałuję, ale się do tego nie
przyznam! Skończyło się tym, że jedziemy popodziwiać Ararat, a później odbijamy
na zachód i nocujemy jak już nie będę mógł dalej jechać.
Tak też zrobiliśmy. Najpierw pożegnaliśmy się z błękitem jeziora Van, później napawaliśmy się tym, że dojechaliśmy pod granicę z Iranem (wszak Iran był tuż za pagórkami z prawej strony drogi), wreszcie podziwialiśmy wulkaniczny krajobraz wokoło wulkanu Tendürek (który na początku omyłkowo wzięliśmy za Ararat – nic to, że leży kilkadziesiąt kilometrów na południowy-zachód) i przełęcz koło tej góry (2644 m. n.p.m.). Ta przełęcz zrobiła spore wrażenie, bo pogoda stała się burzowa, grzmiało, lało, wiatr duł jak opętany a i sam wulkan pokryty śniegiem dodawał grozy okolicznościom.
Zaraz za przełęczą pojawił się w pełnej krasie Ararat. Wyszedł pięknie zza chmur i nie pozostawało nic innego jak ulec jego pięknu. To nie tylko najwyższa góra jaką w życiu widziałem, ale jedna z 50 najwybitniejszych na Ziemi – a to już nie przelewki. Gdy już napstrykaliśmy dość zdjęć, skręcamy na zachód!
Dalszą drogę pamiętam jak przez mgłę, w czym duży udział mają tureccy kierowcy. Generalnie nie spieszy tam się nikomu z zapalaniem świateł o zmierzchu, ale jak już zapadnie noc, to zapalane są wszystkie możliwe i niemożliwe światła, halogeny i co tam jeszcze mają w arsenale. Spora część kierowców jedzie na długich światłach. Generalnie podróż nocą po Turcji jest dosyć uciążliwa. Dojeżdżamy wreszcie do Erzurum. Jest sporo po 21, więc kierujemy się do centrum i szukamy jakiegokolwiek hotelu. Znajdujemy w miarę szybko, ale też nie przesadzają tu z higieną. Spać się jednak da, a to najważniejsze. I to by było tyle, jeśli idzie o nasze przygody na wschodzie Turcji. Były znacznie krótsze od tego, co planowaliśmy, ale trochę się już czuliśmy znużeni tym, że wychodząc z samochodu w mniejszych miasteczkach skupialiśmy na sobie sporą uwagę. Różnice kulturowe pomiędzy wschodnią a zachodnią częścią Turcji są jednak spore. Gdybym był sam pewnie by mi to nie przeszkadzało, ale głupio tak spacerować z żoną, gdy patrzy się na was każdy facet, bo jedyne kobiety w przestrzeni publicznej, to te w szarawarach harujące na polach.
Nie wiem, kiedy uda mi się zamieścić ostatnią część mojej relacji, ale mam nadzieję, że przed kolejnymi wojażami. :)
Odpowiedzi
Świetnie napisane!
Wysłane przez Iza w
Cieszę się niezmiernie, że udało Ci się dopisać kolejną część relacji (przy okazji dopadają mnie wyrzuty sumienia, że moja relacja z Kapadocji ciągle nie jest zakończona). Świetnie się czyta, a podpisy zdjęć - mistrzowskie ;)
P.S. Ta kolejna wyprawa - to dokąd będzie?
wspaniała relacja...
Wysłane przez apl w
... i choć uroków krajobrazu nie da się idealnie oddać na zdjęciach... Tobie nie dużo brakło do ideału. zdjęcia są piękne!
Ech..., jakbym tam była
Wysłane przez Ewa w
Ech..., jakbym tam była.
Krajobrazy przecudne, zdjęcia rewelacyjne!!!
Dzięki
Wysłane przez uzman w
Serdecznie dziękuję za komplementy.
A co do przyszłej wyprawy, to plany są jeszcze mgliste, ale mam nadzieję zahaczyć o Turcję, tym bardziej, że Tracja bardzo mi przypadła do gustu.