Plażowanie w sandałach (VI’14) – cz. 5

Termin

Rozpoczęcie: 

16/06/2014

Zakończenie: 

26/06/2014

Podróżnik: 

Uzman

Powrót do Europy

Poniedziałek, 16 czerwca 2014 r. Erzurum-Ünye

Z samego rana opuszczamy szybko hotel i w miarę szybko – zaraz po wymianie walut – Erzurum. Wiem, że można by tu spędzić trochę czasu, ale nie mamy zamiaru spędzać poranka w wielkim mieście. Tym bardziej, że już czeka na nas luksusowy hotel w nadmorskim Ünye zarezerwowany poprzedniego wieczora. Po ostatnich hotelach klasy niższej małżonka zażyczyła sobie cichutko czystej łazienki, a ja w ramach niespodzianki zafundowałem jej hotel bardziej niż elegancki – taki ze mnie dżentelmen. :)

Z Erzurum pamiętam więc tylko i wyłącznie skocznię narciarską, której obejrzenie jak się później okazało było strzałem w dziesiątkę, bo miesiąc później skocznia się zawaliła. Natomiast droga, jaka nas czekała, zapowiadała się wybornie. Kilkadziesiąt kilometrów wysokogórskich dróg, czarnomorskie pejzaże i wreszcie droga wzdłuż wybrzeża. W sumie blisko 500 kilometrów i 8 godzin jazdy.

Pierwsza część trasy z Erzurum aż gdzieś tak do Bayburt to głównie wyludnione, wysokie i bardzo wysokie góry. Najwyższa przełęcz to Kop geçidi (2409 m n.p.m.) udekorowana pomnikiem upamiętniającym tych, którzy w czasie najważniejszej dla Turków wojny ginęli w śniegach pokonując okoliczne góry.

Pierwszy większy postój robimy w uroczym uniwersyteckim miasteczku Gümüşhane. Podobnie jak dziesiątki kolejnych mniejszych miasteczek, Gümüşhane leży w wąskiej dolinie, otoczone z dwóch stron stromymi stokami. Tłoczno, dużo młodzieży, sympatyczne centrum. Zjedliśmy obiadośniadanie i jedziemy dalej.

Zanim dojechaliśmy do Gümüşhane, mijamy niebiańsko położony Keçi Kalesi. Dziś bardzo żałuję, że nie poświęciliśmy godziny na to, by tam pojechać, bo ze zdjęć znalezionych w necie wynika, że nie tylko z dołu wygląda cudnie. Niemniej mam świadomość, że wówczas był to dla mnie 4. dzień codziennych długich przejazdów (na pewno w sumie ponad 2000km) i głównie zależało mi na jak najszybszym pozostawieniu samochodu na parkingu. Nie znalazłem żadnych ciekawych informacji o twierdzy, ale przyznam się, że też niespecjalnie szukałem.

Kilka kilometrów za nieodległym od Gümüşhane Torulem rozpoczyna się sztuczny zbiornik, wzdłuż którego prowadzi droga przez następne 15 km. Znad tafli wody przebijają się gdzieniegdzie dachy zatapianych domów. Odbijamy tam z głównej drogi prowadzącej do Trabzonu, w stronę Tirebolu. Tuż za zakrętem pojawia się groteskowy znak ostrzegający przed spadającymi kamieniami przez następne ponad 40 km (!!!). Trochę już jeździłem po różnych górskich drogach, ale taki znak widziałem po raz pierwszy. Najśmieszniejsze że znak odpowiada prawdzie, bo kolejne dziesiątki kilometrów ciągną się wzdłuż czasami przerażających stromizn.

Dalsza droga to czarnomorskie klimaty w najlepszym wydaniu. Strome, pięknie zazielenione zbocza, na których przykucają pojedyncze domy lub małe wioseczki. Wydaje się, że dojazd do tych wiosek musi być piekielnie trudny. Nie mam pojęcia, jak radzą sobie zimą.

Po przepięknych widokach górskich od Tirebolu zaczynają się nie gorsze nadmorskie. Ponieważ poetą nie jestem i słowem operuję raczej średnio, polecam samemu się wybrać w te rejony i popodziwiać. Jedyny minus, to że droga czarnomorska E70 biegnąca wzdłuż wybrzeża całkowicie przeorała krajobraz w tym regionie. Nie za wiele tu cichych plaż, gdyż większość z nich leży tuż koło ruchliwej drogi.

Ponieważ dalsza jazda przebiegała nad wyraz sprawnie okazało się, że udało się trochę nadrobić czasu. Zbaczamy więc z głównej drogi i podziwiamy krajobrazy na półwyspie Yasonburnu Yarımadası. Pod wieczór dojeżdżamy do Hotelu Atik w Ünye, który okazuje się nad wyraz eleganckim hotelem z ładnym basenem i świetnym widokiem na morze. Taki delikatny luksus w standardzie iście szwajcarskim.

Wtorek, 17 czerwca 2014 r. Ünye

Po paru dniach intensywnej jazdy zapadamy się w luksusie. Mamy na to dwie noce i jeden cały dzień, który spędzamy na relaksie nad morzem Czarnym, które okazuje się w tym miejscu dość nieciekawe i pełne meduz, oraz przejażdżce po Ünye i Ordu. Oczywiście dochodzi też znak firmowy wakacyjnych wieczorów tego lata – mecze Mistrzostw Świata w piłce nożnej.

Środa, 18 czerwca 2014 r. Ünye-Inebolu

Dziś jedziemy na zachód. W zasadzie w ciemno. Wszystko zależy od pogody i nastrojów. Pogoda jest lepiej niż znośna, samochód sprawny, my wypoczęci i najedzeni (bardzo gustowne śniadania podawali) – ruszamy z werwą.

Przyznam się, że po prawie roku nie pamiętam większości szczegółów, niemniej coś tam mi w pamięć zapadło. Ot, chociażby pierwszy naoczny kontakt z delfinem w naturalnych warunkach. Całkowicie przypadkiem, skręcamy w Alaçam w prawo, by skontrolować, czy morze Czarne wszędzie jest tak zameduzione, jak było to w Ünye. Prosta droga prowadząca w stronę plaży kończy się skwerem, na którym główną rolę gra pomnik Geyikkoşan. O co chodzi w tej legendzie i czemu człowiek zaprzągł do pługa jelenie nie mam pojęcia, ale bardzo spodobało mi się polskie tłumaczenie tureckiej strony w Wikipedii traktującej o tym dziwie. Fragment ten sprawia, że legenda nabiera nuty intrygującej nieoczywistości, więc przytaczam: "Według legendy; Jeleń ojciec nazywa arabskiego wodza, pozostawiając całą pracę umieścić w tej pozycji w dniu 6 maja baranka, krowa daje Spotting zwierząt pod względem biednych ludzi święto.”

To tyle o jeleniach, a teraz o ssakach morskich. Morze w tych okolicach było bardzo czyste i właśnie zastanawialiśmy się, czy może się nie wykąpać, gdy raptem zauważyliśmy dwa delfiny majestatycznie wynurzające się co chwila z wody. Jestem bardzo dumny z siebie, gdyż udało mi się tę wiekopomną chwilę uchwycić (kiedyś będąc pilotem wycieczek byłem w delfinarium w Antalyi i zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć delfinom wyskakującym wysoko w górę a tylko na jednym uchwyciłem tylną płetwę :) ). Być może dla Was, to tylko kilka ciemniejszych pikseli na tle morskiej toni, ale dla mnie to największe trofeum w moim albumie zdjęć dzikich zwierząt (przebiło wiewiórkę i gołębia – dwa wcześniejsze osiągnięcia).

A propos Alacam, to polecam jeszcze Dom Nauczyciela położony tuż nad czystą plażą. Były wolne miejsca, cena nie była zbyt wysoka – miejsce idealne nawet na dłuższy pobyt. Każdemu polecam!

No dobra, delfiny delfinami, a przed nami długa droga, więc choć mijamy wiele potencjalnie ciekawych miejsc, kolejny postój zrobiliśmy dopiero w Gerze. Chcieliśmy coś zjeść, ale skończyło się tylko na lodach. Gerze z zewnątrz wyglądało uroczo, od środka już średnio. Samo miasto okazuje się być słynne ze swoich jurnych i walecznych czarnych kogutów, stąd w centrum duży pomnik groźnego samca.

Kolejny postój to odbicie od głównej drogi już za Sinop w stronę półwyspu Inceburun, najdalej na północ wysuniętej części Anatolii. Piękne widoki, cudne plaże, może coś z tego udało się przedstawić na zdjęciach.

Później zaczyna padać, więc jedziemy na zachód już bez przystanków za to ze strachem, że zabraknie nam paliwa, bo znowu kolejne stacje benzynowe mi się nie podobały. O ile zazwyczaj wybór na tureckich drogach jest szeroki, to pomiędzy Sinope a Inebolu, do którego postanowiliśmy dojechać, droga staje się bardziej dzika i liczba stacji benzynowych znacząco maleje. Niemniej udaje nam się dojechać do stacji w Ayancık, skąd najpewniej pochodzi zdjęcie złotego Atatürka, i po zatankowaniu spokojnie dojeżdżamy do Inebolu. Widoki po drodze świetne, ale to w zasadzie standard, więc człowiek się uodparnia.

Zajeżdżamy pod hotel, który początkowo wydaje nam się czymś podobnym do domu nauczyciela. Okazuje się jednak, że trafiamy na coś jeszcze ciekawszego. To hotel miejscowej szkoły turystycznej, w której w ramach praktyk uczniowie zdobywają doświadczenie na żywych turystach. Byliśmy chyba jednymi z pierwszych zagranicznych turystów, więc po wręczeniu paszportów atmosfera stała się doniosła. Nad paszportami zaczęło deliberować kilku uczniów, mijały kolejne minuty i nikt nie miał odwagi się przyznać, że nie wie, co z tym fantem – czyli nami – zrobić. W końcu pojawił się opiekun przyszłych hotelarzy i sprawy poszły do przodu. Pobyt w tym hotelu był zabawny. W ogromnym budynku byliśmy jedynymi gośćmi, więc przypadało kilkanaście sztuk obsługi na sztukę turysty. Następnego dnia rano śniadanie podane specjalnie dla nas zjedliśmy sami w ogromnej stołówce – generalnie przez cały krótki pobyt czuliśmy się po trosze jak para królewska. Do śniadania dojdzie jednak dopiero jutro. Dzisiaj mamy jeszcze czas pojechać do Inebolu, ale pogoda jest na tyle nieciekawa, że szybko się zmywamy.

Czwartek, 19 czerwca 2014 r. Inebolu-Stambuł

Teraz dochodzi do królewskiego śniadania, po którym wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej na zachód. Wyprawa rozpoczyna się od mocnego uderzenia. Przed wyjazdem postanawiamy zwiedzić monastyr czy zamek – dziś już nie pamiętam – na wzgórzu nad miastem. Pada jednak na tyle mocno, że przed kolejną wąską stromizną poddaję się i postanawiam zawrócić. Zanim jednak się do tego zabrałem jak ostatnia pierdoła ląduje prawymi kołami w malutkim rowie na skraju drogi. Ani do przodu, ani do tyłu, ani w bok – załatwiłem się na amen. Rozpoczynam pielgrzymkę po okolicznych domach z prośbą o pomoc. Po dłuższym czasie – okolica raczej już wiejska niż miejska – udaje mi skaperować sympatycznego pana, który z wprawą ratuje nas dwoma deskami, po których udaje nam się wyjść z pułapki. Niby nic wielkiego, ale stres był już dość duży, bo samochód zaklinował się porządnie, a na początku wydawało się, że w okolicy nie ma żywego ducha. Zresztą sam manewr z deskami też przyniósł rezultat dopiero za jakimś piątym razem. Skończyło się szczęśliwie, ale postanowiliśmy na dzisiaj dać sobie spokój z podbijaniem czarnomorskich stoków. Wracamy do miasta. Ostatnie spojrzenie na pomnik Atatürka i jego kapelusza typu panama (tak naprawdę na jednym pomniku trzyma on w ręce cylinder) – to w tym mieście rozpoczęło się rugowanie fezu z tureckich głów – i ruszamy na zachód. Ponownie bez planu, choć gdzieś tam w tyle głowy kołatało mi się, że nocleg w Amasrze nie byłby złym rozwiązaniem. Jak widać z załączonej mapki wyszło inaczej, o czym za chwilę.

 

Najpierw podzielę się serią zdjęć z drogi pomiędzy Inebolu a Kurucaşile. To zdecydowanie jedna z najpiękniejszych dróg w Turcji w ogóle. A na pewno najbardziej kręta. Uroczo wije się wzdłuż z jednej strony brzegu morza, a z drugiej nadmorskich wzgórz. Zatopiona do przesady w zielonościach, spośród których gdzieniegdzie przebija błękit morza. Do tego co kilka kilometrów nadmorskie wsie i miasteczka albo bezludne plaże. Gdy jeszcze po jakimś czasie przestaje padać i wychodzi słońce czujemy się jak byśmy przeglądali portal z odpustowymi tapetami na pulpit.

W takiej atmosferze mija nam cała podróż. Nigdzie na dłużej się nie zatrzymujemy. Tylko w Akbayır wskakuję na chwilę popływać w czyściutkim morzu, a drugie podejście do kąpieli robimy w Kapısuyu, jednak tam plaża choć piaszczysta okazuje się być dość brudna.

W miarę szybko dojeżdżamy w okolice Amasry. Chyba zbyt szybko, bo uznajemy, że można by jeszcze parę kilometrów dzisiaj zrobić. Na razie postanawiamy coś przekąsić w Bartin i tam się zastanowić, co też czynimy. Mamy dwie opcje – nocleg w Filyos, albo dalsza droga. Wybieramy to drugie, bo po tych wszystkich dzisiejszych widokach, trudno nam sobie wyobrazić, by jakikolwiek nadmorski kurort zdołał nas w jakikolwiek zachwycić. Trochę zwiedzamy Bartin, który może jakoś specjalnie atrakcyjny nie jest, i ruszamy przez Anatolię w stronę autostrady Ankara-Stambuł.

Polecamy zresztą te okolice, bo góry choć niewysokie wydają się być bardzo sympatyczne. W międzyczasie robimy się późno, więc dochodzimy do wniosku, że przyszedł czas na porządną obiadokolację i rezerwację jakiegoś hotelu w Stambule, bo tam postanawiamy jechać. Obliczamy, że dojedziemy nie wcześniej niż o 22.00, a to trochę niewygodna pora do szukania noclegu w ciemno. Po chwili znajdujemy odpowiedni zajazd – odpowiedni czyli z wi-fi – i robimy rezerwację na nocleg w Europie (wreszcie samochód będzie ubezpieczony). Zajadamy się też między innymi pyszną jagnięciną, której smak pamiętam o dziwo do dziś. A na zewnątrz znowu deszcz i pierwsze tego dnia potężne pioruny, po których wysiada w całej okolicy prąd.

Ruszamy dalej. Jedziemy żwawo i wkrótce gnamy już autostradą a zachód słońca dodaje podróży romantyczności. Im bliżej Stambułu tym ruch coraz większy, ale w sumie i tak nadrabiamy sporo czasu i liczymy, że już niedługo będziemy się szykować do snu.

Nie ma jednak tak łatwo. Czarne chmury jako pierwsza zauważyła bystra ma małżonka. A ja jej słuszne uwagi zbywałem, że po prostu noc nadchodzi i nie zastanawiało mnie czemu na zachodzie jest ciemniej niż po wschodniej stronie. No i wkrótce – gdzieś pomiędzy Izmitem a Gebze – zapanowała ciemność totalna. Mżawka, przeistoczyła się w deszcz, ten w burzę, ta w nawałnicę, a w końcu powstała ściana deszczu. Widoczność spadła do jakichś góra 50 metrów. Samochody zwolniły i toczyły się w jednym wielkim potoku wody z prędkością 20km/h. I gdy wydawało się, że już gorzej być nie może zaczął padać grad. Z początku drobny, nieśmiały. Z czasem się rozochoca, a my się zastanawiamy czy już zacząć płakać, bo schronić się na środku autostrady nie było gdzie. Koniec końców straty w lakierze były minimalne, ale co się strachu najedliśmy to nasze.

Dalsza droga minęła już bez większych przygód. Lekko nas tylko zdziwiły korki na autostradzie, bo były olbrzymie, a było już sporo po 22.00. Potem jeszcze lekko pobłądziliśmy i przed północą docieramy do hotelu. Następnego dnia rano przeszukiwaliśmy internet w poszukiwaniu informacji o tym gradobiciu. Co się jednak okazuje, wiadomości było bardzo niewiele (choć zalało parę ulic w Gebze), bo informacją dnia była trąba powietrzna (!!!) nad morzem Marmara. Tak więc w sumie może i dobrze, że trafiliśmy tylko na grad.

Piątek, 20 czerwca 2014 r. Stambuł-Enez

Stambuł to generalnie moja wielka miłość, ale regiony, w których leży hotel – okolice Lotniska Atatürka – mogą zachwycić tylko jakiegoś zboczonego industrofetyszytę.

Zmywamy się więc stąd tym prędzej, że każdy startujący samolot zagłusza wszelkie myśli. Dziś ruszamy do Enezu. To będzie ostatnia część plażowania w sandałach. Przez chwilę myślimy nawet o szybkim przekąpaniu się w morzu Marmara, ale w sumie to średnio sensowne moczyć się tylko w celu odhaczenia kolejnego zbiornika wodnego, więc jedziemy prosto do Enezu. Droga jest krótka – ciut ponad 250 km. Tym razem bez żadnych przygód.

Enez dzieli się na dwie części – właściwą, historyczną z prawdziwymi mieszkańcami, sklepami, pomnikiem Atatürka i zabytkowym zamkiem oraz letniskową z niezmierzonymi rzędami letniskowych domków.

Już u celu, w letniskowej części Enezu, wybieramy sobie nocleg na najbliższe dni. Wybór pada na Balcı Motel, położony tuż koło zarośniętych pozostałości bizantyjskiej bazyliki (?). Za 100 tureckich lir dostajemy olbrzymi apartament z dwoma sypialniami, salonokuchnią i dwoma balkonami. Właściciel po krótkiej, sympatycznej rozmowie nazywa mnie, zresztą ku memu zadowoleniu, reakcjonistą. Okazuje się on cierpieć na częstą u południowców chorobę objawiającą się miłością do komunizmu. Komunista z niego raczej kanapowy. Przez całe dnia nie rusza palcem przy obsłudze gości, ma od tego żonę, syna i dwie pracownice. Sam w tym czasie rozmarza się nad przyszłym zwycięstwem wszechświatowego braterstwa klasy robotniczej. :)

Sobota – Poniedziałek, 21-23 czerwca 2014 r. Enez 

Kolejne dni to byczenie się na pustych plażach wokół Enezu, kąpiele w morzu, mecze mundialu (choćby świetny mecz Szwajcarii z Francją), wypady do Enezu na obiadokolacje i śródziemnomorskie śniadania roboty własnej. Czas mija tym przyjemniej, że mamy świadomość, jak szybko zbliża się koniec wakacji. A zbliża się bardzo szybko. Aż szkoda, bo Enez to świetne miejsce na dłuższy pobyt. Cena za nocleg znośna, warunki przyzwoite, piaszczyste plaże, ciepłe morze i pustki. Polecamy każdemu!

Wtorek, 24 czerwca 2014 r. powrót do domu

No i koniec. Jeszcze tylko obkupienie się we wszystkie zbędne i niezbędne specjały w supermarketach w Edirne i żegnamy Turcję. Potem jeszcze przygody w serbskich górach, gdzie obija nas grad większy niż ten podstambulski i gdzie gubimy w wielkiej kałuży przednią rejestrację i szczęśliwie docieramy do domu. Ale coś czuję, że to nie ostatnia nasza wyprawa samochodowa do Turcji. :)

 

Odpowiedzi

olbrzymi skok w terenie...

a jakże emocjonujący...

jedno pytanie - dlaczego wybraliście drogę powrotną przez Serbię ? czy tylko dla goniącego Was czasu ?

szacun za relację...

Tak, głównie chodziło o czas,

Tak, głównie chodziło o czas, choć tak po prawdzie to już i pieniędzy i ochoty brakowao na dalsze zwiedzanie. Rumunię zostawiliśmy sobie na ten rok. 

Przejazd przez Serbię jest najszybszy, ale dość nudny (o ile nie trafi się na takie burze jak my trafiliśmy, ale takich przygód nie życzę nikomu). Poza odcinkiem od Niszu do granicy z Bułgarią jest strasznie monotonnie. Ewentualnym magnesem mogą być ceny papierosów, ale my niepalący.

Świetne zakończenie relacji!

Bardzo dziękuję, z wielką przyjemnością poczytałam i zdjęcia obejrzałam - wspomniałam przy okazji TwS-ową wyprawę 2011 nad Morze Czarne i te krajobrazy z trasy! Cieszę się, że Was wciągnęło samochodowe wojażowanie po Turcji i liczę na dalsze relacje z kolejnych wypraw ;)

Świetne rendez-vous z Turcją!

I do tego ładne zdjęcia. A tak już blisko byliście herbacianych pól Rize - bo muszę się przyznać, że ja niestety tak uzależniłem się od tej herbaty, że inna mi nie smakuje i już żałuję, że z tegorocznego wyjazdu przywieźliśmy jej tak mało - nie wspomijając już zbytnio o obfitości wodospadów występujących w tym regionie.

Istotnie

Istotnie byliśmy blisko, a w planach mieliśmy nawet tamtędy przejeżdżać (zanim nie odbiliśmy na zachód od razu przy Araracie), no ale może kiedyś jeszcze się uda.

Nam nie specjalnie przypadła do gustu turecka herbata, za to zakochaliśmy się w salgamie, który pochlanialiśmy litrami i który w drodze powrotnej obciazyl nam bagaznik (tak sie obkupilismy). Od razu z tego miejsca muszę podziękować Izie, która swego czasu rozreklamowała salgam na łamach TwS.