Czwarta część relacji z wakacyjnej włóczęgi 2018 zabierze Was w podróż w czasie, ponieważ w tym tygodniu odwiedzaliśmy głównie starożytne ruiny. Oprócz słynnego Efezu i Miletu odwiedziliśmy także mniej znane Klaros i Teos, a następnie przeprawiliśmy się promem z Turcji do Grecji. Na wyspie Samos dokończyliśmy rozpoczęty wiele lat temu projekt, zakładający zobaczenie wszystkich dwunastu miast jońskiego Dodekapolis, do którego należały: Chios, Samos, Erythraj, Efez, Fokaja, Klazomenaj, Kolofon, Lebedos, Milet, Myus, Priene i Teos.
Dzień 22 (14.07.2018)
Wstajemy o 6:30 - nikogo nie trzeba budzić. Na śniadanie nie czekamy. Wychodzimy. Obsługa śpi w lobby. Deklarowali, że mogą podać śniadanie o 8:30. Ciekawe czym są tak zmęczeni, bo cały dzień siedzą w lobby i palą papierosy...
Przejście do Efezu zajmuje nam 45 minut. Chcemy zajrzeć po drodze do Artemizjonu, ale brama jest zamknięta.
Przy wejściu do Efezu jesteśmy równo o 8. Nie jesteśmy pierwsi, bo przed nami wchodzi jeden Azjata. Bilet kosztuje 40₺, wille na zboczu - dodatkowe 20₺. Nie kupujemy autentycznych podrabianych zegarków, bo stoisko jest jeszcze zamknięte...
Ruszamy na zwiedzanie antycznych ruin. W sumie po antycznym mieście chodzimy 3,5 godziny. Zaczynamy on miejsca, w którym wcześniej nigdy nie byliśmy - ruin kościoła Marii Panny, potężnej niegdyś budowli, która rozmiarami mogła konkurować ze świątynią Artemidy. W Efezie najwyraźniej ceniono sobie rozmach architektoniczny. Przy okazji Tola zadaje pytanie, która z tych świątyń była większa. Po szybkich obliczeniach powierzchni okazuje się, że antyczny Artemizjon wygrywa.
Zwiedzamy kościół, w którym nikogo oprócz nas nie ma. Oglądamy wbudowane w mury i posadzki fragmenty starszych budowli i ćwiczymy z dzieciakami rozpoznawanie głównych porządków architektonicznych starożytnej Grecji. Chielibyśmy powędrować ścieżką dalej na zachód, ale znajdujemy znak zakaz wstępu.
Wracamy na główną trasę zwiedzania Efezu, i widzimy, że pojawiło się już paru zwiedzających. W teatrze bosa dziewanna wdzięczy się do obiektywu jakiegoś młodzieńca, a z ich rozmowy wynika, że fotografie mają ozdobić jakąś stronę internetową. Niestety trudno jest przez to zrobić nam zdjęcie pustego teatru. Czekamy aż się wyniosą, siedząc na widowni i jedząc brzoskwinie. Doczekaliśmy się!
Przechodzimy w okolice Biblioteki Celsusa, ale zanim do niej zajrzymy, przechodzimy na teren agory handlowej. Tutaj znowu ta sama ekipa robi sobie zdjęcia...
W Bibliotece Celsusa robię dzieciakom wykład o znaczeniu podwójnego muru, który chronił niegdyś przechowywane w budynku zwoje przed wilgocią i wahaniami temperatury. W tym samym czasie do niszy zagląda ekipa Anglosasów i komentuje, że to "just a wall, nothing interesting". Punkt widzenia zależy od punktu wiedzenia...
Turystów jest już zdecydowanie więcej, ale i tak ich ilość jest znacznie mniejsza niż to zapamiętaliśmy sobie z 2012 roku. Teraz zamiast nieprzerwanych tłumów po antycznym mieście wędrują grupki. Wystarczy chwilkę odczekać i praktycznie każdy obiekt można obfotografować bez człowieka na pierwszym czy nawet drugim planie.
Idziemy do willi na zboczu, gdzie wstęp jest dodatkowo płatny. Kasjer to służbista - chociaż do samego Efezu dzieci weszły gratis, tutaj okazuje się, że są za stare na darmochę. Upewniamy się, czy chcą wejść do środka, no i owszem, chcą. Kupujemy zestaw biletów i z poważnymi minami informujemy dzieciaki, że właśnie wydały na wstęp swoje kieszonkowe za lipiec. Miny w tym momencie - bezcenne!
Po zwiedzeniu willi znajdujemy ustronne miejsce z widokiem na bibliotekę. Znikają zapasy żywności - bułki z serkiem i brzoskwinie. Czas na grupowe selfie po trzech tygodniach w podróży!
Wędrujemy w okolice buleuterionu, w którym w 2012 roku nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia bez turystów w kadrze. Tym razem mamy okazję zobaczyć, jak wygląda pusty. Taka sama sytuacja jest przy świątyni Hadriana.
Kończąc wizytę w Efezie zaglądamy jeszcze w jedno miejsce, którego wcześniej nie widzieliśmy. To świątynia cesarza Domicjana, monumentalna budowla, której podbudowa przypomina nam świątynię Trajana w Pergamonie.
Potem idziemy do Groty Siedmiu Śpiących. To kawałek drogi, częściowo ścieżką przez sady brzoskwiniowe. Jest gorąco i sucho. Na szczęście na miejscu jest restauracja - dwa ayrany i dwa napoje za 11₺.
Wchodzimy do kościoła wykutego w grocie. Jest tu zaskakująco dużo tureckich turystów. Po tym spacerze znacznie lepiej "czujemy" geografię Efezu i rozmieszczenie jego nekropolii.
Potem wracamy skrótem do Selçuku, przez wysokie zarośla.
Udajemy się prosto do Migrosa. Kupujemy napoje i wracamy do hotelu. Tutaj trochę odparowujemy. Potem idziemy na lunch, znowu do Petek Çöp Şiş. Tym razem jest tu bardzo tłoczno, bo posila się cała grupa turystów, ale znajduje się dla nas stolik i nawet nie musimy długo czekać.
Przebój popołudnia to wizyta w Muzeum Efeskim. Byliśmy już tam wcześniej, ale to pierwsze nasze odwiedziny po gruntownym remoncie placówki. Rozmawiamy z dzieciakami o kulcie Kybele, Artemidy i Marii, oglądamy słynne posągi Artemidy i pozostałości Mauzoleum w Belevi. Najciekawszy dla nas jest film ukazujący rekonstrukcje Efezu. Trochę jesteśmy rozczarowani, że pomimo remontu niewiele się w muzeum zmieniło.
Później odpoczywamy - basen i pranie. Jutro przenosimy się do Didymy.
Dzień 23 (15.07.2018)
Rano idziemy do świątyni Artemidy. Przy drodze koczują yörükowie, właśnie się budzą i idą umyć zęby do meczetu. W Artemizjonie mamy sporo szczęścia: jest zaskakująco mało wody i widać fundamenty, co stanowi rzadkie wydarzenie.
Po śniadaniu idziemy na dolmusza. Najpierw jedziemy do Kuşadası. Niestety wysiadamy na terminalu autokarów dalekobieżnych i musimy swoje odczekać. Okazuje się że lepiej byłoby wysiąść na przystanku dolmuszy. Na szczęście na tyłach dworca odkrywamy przystanek dolmuszy. Kierowca, który przywiózł nas z Selçuku, powierza nas w opiekę kierowcy jadącemu do Söke.
W końcu docieramy do Söke, a potem do Didim. Na szczęście autokar staje przy świątyni i wystarczy podejść trochę do restauracji Harabe, gdzie jesteśmy umówieni z Glennem. Zamawiamy lunch i nawadniamy się. Glenn się tylko nawadnia.
Ruszamy do apartamentu Glenna. Niestety jest bardzo zakurzony, wieje gorące i suche powietrze, a tumany piachu i kurzy wdzierają się wszędzie. Nasuwa to nam myśl, że warto obejrzeć Milet skoro jest tak sucho.
Na kolację idziemy do Jacka czyli do Jack Sparrow Karayip Korsanlar Restaurant. No i oglądamy finał mistrzostw świata w spokoju, bo lokalni Anglicy piją w tańszym lokalu. Wygrywa Francja, ale chyba wszyscy uważają, że Chorwacja grała lepiej.
Niewiele się dzisiaj wydarzyło, ale przejazd z Selçuku do Didim zajął nam zdecydowanie zbyt wiele czasu i energii. W celu obejrzenia Miletu trzeba będzie zrezygnować z transportu publicznego i skołować jakieś auto.
Dzień 24 (16.07.2018)
Od rana próbujemy wynająć auto. Niestety bez skutku, auta nie ma, lub może być dopiero o godzinie 17. Tracimy 1,5 godziny na poszukiwaniu samochodu, ale w końcu się poddajemy. Strasznie dziwna sytuacja, kiedy to w turystycznej miejscowości nie ma dostępnych aut na wynajem. Nieco podłamani wracamy do apartamentu. Tola i Staś zdążyli posprzątać taras.
Iza próbuje wykorzystać swoje kontakty na Facebooku. Znajdziemy jedno biuro i prosimy Jacka, żeby zadzwonił do właściciela. Okazuje się, że się bardzo nie lubią i Jack postanawia pożyczyć nam swoje auto. A to dopiero niespodzianka! Ruszamy do Miletu. Mamy tylko pięć godzin, bo auto będzie potrzebne w restauracji. Do Miletu jest zaledwie 20 km.
Było warto się postarać o samochód. Duża część terenu Miletu jest odsłonięta z powodu suszy. Na początku eksplorujemy teatr, który za każdym pobytem w Milecie robi na nas duże wrażenie. Dzisiaj wspinamy się również na teren bizantyjskiej twierdzy, górującej nad antycznym teatrem. Na szczycie wieje silny wiatr.
Wędrujemy po Milecie, po raz pierwszy odwiedzając prawie cały jego teren. Duże wrażenie robi na nas monument portowy, który zazwyczaj otoczony jest wodą. Teraz można dojść do niego suchą stopą. Zaglądamy również do buleuterionu i południowej agory. Cieszymy się także z widoku początku drogi procesyjnej, której koniec odwiedziliśmy rok wcześniej w Didymie. Na zakończenie szybkie przejście przez łaźnie Faustyny, które zostały ostatnio nieco odrestaurowane.
Jack poprosił tylko o zatankowanie auta w drodze powrotnej, ale z wdzięczności (oraz głodu i pragnienia) zamawiamy w jego restauracji mnóstwo jedzenia i picia.
Tuż przed zachodem słońca wybieramy się jeszcze popatrzeć na świątynię Apollina. Niestety otwarta dla zwiedzających jest jedynie do godziny 18:00, więc zaglądamy przez ogrodzenie. Odwiedzamy też inne miejsca w pobliżu, po których w zeszłym roku oprowadzał nas Glenn. Wracamy przez ubogą dzielnicę miasteczka, gdzie miejscowe dzieciaki robią ogromne oczy, gdy pozdrawiamy je uprzejmie po turecku.
Wieczór spędzemy u Glenna na tarasie, rozmawiając o ruchach płyt tektonicznych. Ostatecznie rok temu trzęsienie ziemi w Didymie ominęło nas zaledwie o jeden dzień. Ciekawe, czy spotka nas w tym roku. Dzieciaki słuchają wykładu z geologii popartego ilustracjami z książek z Glennowej biblioteczki, aż w końcu prawie usypiają na siedząco. Dopytujemy się jeszcze Glenna o wyciek wodny, który zauważyliśmy na terenie świątyni. Spekulujemy, że to może święte źródło zaczęło znowu płynąć, ale rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej prozaiczna: nielegalnie zainstalowana rura wodna przeciekała od dobrych paru lat, powodując podtopienie fragmentu świątyni.
Dzień 25 (17.07.2018)
Wyruszamy od Glenna do Kuşadası. Przejazdy dolmuszami są trochę męczące, ale tym razem mamy lepszą orientację niż podczas poprzedniego przejazdu. Przy wjeździe do Kuşadası przypatrujemy się niesławnym wieżowcom, których budowa została wiele lat temu wstrzymana, z powodu niespełnienia nowych norm dotyczących budowania w strefie sejsmicznej. Teraz okazuje się, że jednak są wykańczane - ciekawe, czy przepisy się znowu zmieniły, czy też ktoś na tym dobrze zarobił?
W Kuşadası znajdujemy hotel (Karya Otel), bardzo podstawowy, ale dogodnie położony, blisko centrum, ale w bocznej uliczce. Tuż przy hotelu jest piekarnia, z której dochodzą smakowite zapachy.
Wybieramy się na spacer po mieście, pełno w nim wczasowiczów, a w porcie stoi spory statek wycieczkowy. Na wzgórzu Atatürka zaszła zmiana na lepsze, pomalowano rozpadające się rudery, i efekt jest przyjemny dla oczu.
Lokalizujemy restaurację Dedem, która nieźle wygląda i zasiadamy. Przy sąsiednim stoliku też biesiadują Polacy, a jeden z kelnerów podrywa dwie otyłe Brytyjki. Witajcie w strefie kurortowej. Na szczęście samo jedzenie jest smaczne. Snujemy się jeszcze chwilę po Kuşadası, ale Tola narzeka na upał, a nam w sumie też nie chce się już zwiedzać. Wracamy do hotelu na sjestę i przeczekujemy największy upał.
Po południu załatwiamy bilety na prom do Grecji, na wyspę Samos, w biurze Meander Travel, położonym blisko portu. Trochę to trwa, bo obsługa przez dłuższy czas nas ignoruje... Załatwiamy też wynajem auta na następny dzień, tutaj nie ma z tym najmniejszego problemu.
Popołudnie spędzamy odpoczywając w hotelu, a właściwie na balkonie, ponieważ niestety w hotelu śmierdzi chlorem, a klimatyzacja ledwo zipie. Śpi się słabo.
Dzień 26 (18.07.2018)
Z rana idziemy na śniadanie - szkoda gadać. Przedwojenne jajka na twardo, nieświeże oliwki, ble. Przed godziną 9 stawiamy się w agencji po auto i ruszamy w kierunku Klaros. Wynajem Peugeot 301 kosztuje 153₺ za dzień. Na karcie blokowany jest też depozyt na wypadek szkód, stracimy na tym parę złotych, bo zwrot jest przeliczony po mniej korzystnym kursie.
Pierwszy punkt wycieczki to Klaros. Mieliśmy nadzieję zobaczyć je bez wody, ale woda jest. Co prawda jest jej mało, ale żółwie jakoś sobie radzą. Wstęp do Klaros jest darmowy, ale strażnik nakazuje zostawić nawet małą torebkę w samochodzie. Zdjęcia robić można, trwają też prace archeologiczne. Tym razem nie spotykamy sympatycznego osiołka.
Potem jedziemy do Teos. Zaskakuje nas przygotowanie terenu antycznego miasta. Kiedy byliśmy tu w 2010 roku, ruiny Teos stały nieotoczone płotem, w gęstym gaju oliwnym, a dotarcie gdzieś dalej nie było możliwe z powodu okropnych zarośli. Teraz teren jest zagospodarowany, trzeba kupić bilet, bodajże za 5₺. Są wytyczone ścieżki, tablice informacyjne, kierunkowskazy. Również tu trwają prace archeologiczne, oczyszczany jest teatr. Zwiedzamy też wspaniały buleuterion, agorę, pozostałości świątyń i cystern. Spacer zajmuje nam około jednej godziny.
Po zwiedzaniu jedziemy na obiad do Sığacık, do restauracji Mamma Mia. Są dobre hamburgery razy trzy i przepyszne köfte zapiekane z warzywami i pieczarkami dla Izy.
Potem jedziemy na plażę, która jest przy okazji antycznym portem.
Godzina moczenia się szybko mija - czas wracać do hotelu. Po drodze trochę nas zesłabia z powodu upału, pomimo klimatyzacji w samochodzie robi się duszno i gorąco. Zatrzymujemy się na ciastko i icetea w okolicach Notion. Przy okazji kupujemy też śniadanie na prom - litr mleka i 10 miniciastek.
Wjazd do Kuşadası jest bezproblemowy. Oddajemy samochód o 17. Na szczęście bardzo fajne wieje. Dzieciaki zjadają kanapki, dokupujemy salami i wino. Co ważne, udaje nam się pozbyć przykrego zapachu chloru - trzeba było wystawić na korytarz pojemnik z odkażaczem. Niestety klima umiera w środku nocy.
Dzień 27 (19.07.2018)
Dzisiaj znowu jest dzień transferowy. Wstajemy o 6 i idziemy na śniadanie do piekarni zaraz obok hotelu. Trzy porcje borek z serem plus herbata załatwiają dobry start.
Z przyjemnością opuszczamy hotel. W agencji podróży jesteśmy o 7:30, odbieramy karty pokładowe i idziemy czekać na przystań promową. Okazuje się, że jest zaskakująco dużo chętnych do popłynięcia na Samos. Wypływamy z około 20-minutowym opóźnieniem. Przeprawa trwa 1,5 godziny, a w trakcie rejsu oglądamy półwysep Dilek i konsumujemy ciasteczka z mlekiem. Ich zabranie to był przepyszny pomysł. Na szczęście dzięki dzieciakom zostajemy wpuszczeni do odprawy paszportowej poza kolejnością, do bagaży nawet nie chcą nam zaglądać i już o 11:30 jesteśmy w Grecji.
W zależności od dnia tygodnia promy z Kuşadası pływają do dwóch miast na Samos. Pierwszym z nich jest stolica wyspy, nazywana Samos, ale czasami również Vathy. Miasteczko, do którego dopłynęliśmy, nazywa się Pitagorio, i to nie przez przypadek, bo to miejsce urodzin Pitagorasa, tego od "gaci pitagorasowych". Nie kojarzycie, o co chodzi? "W obie strony jednakowe gacie pitagorasowe" czyli jak zapamiętać słynne twierdzenie.
Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zauważamy, jest pracująca w porcie betoniarka. Jednak wcale nie beton w niej się wiruje, tylko... ośmiornica! Witajcie w Grecji, kalimera!
Pytanie, co dalej. Z radością witamy fakt, że dotarliśmy na teren Unii Europejskiej. Po pierwsze, odpalamy dane mobilne w telefonie, włączamy portal Booking i rezerwujemy nocleg. Wszystkie te czynnoście w Turcji są znacznie utrudnione.
Po drugie, pijemy frapkę, a dzieciaki świeżo wyciskane soki z pomarańczy i z jabłek. Odnajdujemy też bankomat i przez chwilę obmyślamy plan działania. Zarezerwowany hotel jest położony blisko lotniska, kilka kilometrów za Pitagorio, więc trzeba będzie tam dotrzeć. Chcemy też wiedzieć, kiedy uda nam się wyruszyć w dalszą drogę, na jakąś kolejną wyspę grecką.
Wracamy się do portu i ze zdumieniem odkrywamy, że pomimo upływu godziny, niektórzy z naszych współpasażerów jeszcze czekają na odprawę. Studiujemy rozkład kursów promowych z wyspy Samos, a jednocześnie zauważamy bardzo specyficzne godziny pracy osoby, która sprzedaje tu bilety.
Po trzecie, kupujemy bilety na Mykonos. Najbardziej zależy nam nie na odwiedzeniu tej wyspy, ale na zwiedzeniu pobliskiej wyspy Delos.
Po czwarte, wynajmujemy auto. Obsługa w agencji wynajmu jest bardzo pomocna. Trochę się upieramy na nieco większe auto niż Hyunday i10, całe szczęście że nie uparliśmy się na coś na serio dużego, o czym za chwilę. Dostajemy auto na 4 dni w cenie 3 i załatwiamy odbiór auta w Karlovassi za 15€. Wynajem Hundaya i20 kosztuje 135€ za trzy dni.
Jedziemy na kwaterę, czyli do apartamentów Glyfada Village. To wolnostojące domki nad niewielkim basenem. Dojazd jest nieco utrudniony, bo trzeba przejechać bardzo wąską dróżką, po obu stronach której jest murek. Dobrze, że nie mamy jeszcze większego auta. Przypomina mi się komentarz znajomego Włocha, który na Samos przeżył "przygodę życia": obił wypożyczony samochód, zatrzasnął w nim kluczyki i nie odwiedził tunelu Eupalinosa, bo był nieczynny. Zastanawiam się, czy pobyt na Samos też "na zawsze zapadnie mi w sercu".
Jesteśmy powitani bardzo serdecznie przez starszego właściciela i jego małżonkę. Dostajemy sok na powitanie. W barze nad basenem obowiązuje samoobsługa, bierze się napoje z lodówki i wrzuca odliczoną kwotę do drewnianego pudełka. Bardzo sympatyczne rozwiązanie. W hotelu są też goście z biur podróży, widzimy charakterystyczne informacje zostawiane dla nich przez rezydentów.
Jedziemy na zakupy do Lidla. Za 61€ kupujemy zaopatrzenie na trzy dni. Wracamy i robimy spaghetti z sosem i sałatkę grecką. Na Samos stawiamy na samodzielne gotowanie.
Resztę popołudnia dzieciaki spędzają w basenie. My niestety nie mamy tak dobrze, znowu dopadła nas praca zdalna. Na szczęście Internet dociera, mamy też stół. Wieczorem próbujemy siedzieć na werandzie przed apartamentem, ale dopadają nas komary.
Dzień 28 (20.07.2018)
Zaczynamy od śniadania - pyszne kanapki na ciemnym chlebie. Potem hop do auta i ruszamy zobaczyć świątynię Hery. Przed nami jest już jeden autokar z wycieczką. Ruiny są zaskakująco rozległe w porównaniu ze świątynią Artemidy w Selçuku. Jest też lapidarium. Heraion jest od dawna na Liście UNESCO, jako najstarsza monumentalna świątynia grecka w porządku jońskim. Boginię Herę czczono na Samos szczególnie, gdyż według mitu właśnie tu się urodziła.
Po zwiedzaniu wracamy do Pitagorio, które również jest obiektem z Listy UNESCO. Po drodze zwiedzamy położone tuż przy morzu ruiny łaźni rzymskich. Obecnie jest tu klub plażowy, więc można grać w siatkówkę w otoczeniu klimatycznych ruin. Tuż obok znajduje się antyczne centrum sportowe, niestety ogrodzone i niedostępne dla zwiedzających.
Podjeżdżamy w kierunku centrum Pitagorio. Zatrzymujemy się przy wjeździe do miasteczka, na parkingu obok zamku. Podejściu towarzyszą ładne widoki. Wejście do zamku jest darmowe, ale niestety jest on nieczynny. Jakoś nas to nie dziwi. W pobliżu są również pozostałości wczesnochrześcijańskiej bazyliki oraz nowsza cerkiew.
Wracamy do samochodu i jedziemy do portu. Niestety nie ma tu miejsca do zaparkowania. Wygląda to, że parking pod zamkiem jest bliżej niż nam się wydawało. Zatem wracamy na parking i jeszcze raz wchodzimy na zamek. Rzeczywiście do portu to zaledwie kilka kroków. Idziemy do tej samej kawiarni co wczoraj i zaskakujemy kelnerkę zamawiając tylko jedną frapkę, ale aż trzy soki owocowe. Po odsapnęciu idziemy obejrzeć dwa pomniki, które postawiono w Pitagorio Pitagorasowi. Jeden z nich stoi w porcie, a drugi w centrum miasteczka.
Po południu powtórka z wczorajszej rozrywki: dzieciaki doskonalą umiejętności pływackie, a my pracujemy zdalnie. W międzyczasie gotujemy makaron z sosem.
Podejmujemy również próbę znalezienia i zarezerwowania noclegu na Mykonos. Wchodzimy na serwis Booking i przeżywamy szok - wybór jest niewielki, a ceny kosmiczne. Jakoś nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że Mykonos to tak drogie miejsce i popularne wśród celebrytów. Póżniej dowiemy się, że w tym samym czasie ta tej wyspie wypoczywał Lewy z małżonką i dzieckiem. Rezerwujemy najtańszy dostępny apartament Irini Studios, na dwie noce, za oszałamiającą kwotę 260€. To najdroższy nocleg na tej wyprawie. Mamy coraz gorsze przeczucia co do pobytu na Mykonos i zaczynamy odczuwać zmęczenie włóczęgą. Podczas każdej wyprawy nadchodzi u nas ta chwila, kiedy stwierdzamy, że czas zacząć powrót do domu.
Wieczorem odpoczynek, ale w nocy strasznie źle nam się śpi, bo komary przedarły się przez dziurawą moskitierę.