Oj, nazbierało się wrażeń i miejsc do opisania, a czas goni. Na początku uspokajam naszych wszystkich Czytelników, że nikt z nas nie ucierpiał podczas przejazdu wzdłuż granicy syryjskiej. Podczas naszego pobytu w tym regionie było tam nad wyraz spokojnie, a przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy, nieświadomi wybuchów samochodów-pułapek... No to jedziemy z kolejnym odcinkiem relacji.
8 maja przed południem zwiedzaliśmy Antakyę, chociaż efekty tego przedsięwzięcia są nad wyraz skromne. Antakyę zapamiętaliśmy sprzed lat jako miasto męczące, o chaotycznym ruchu, i konfrontacja wspomnień ze stanem obecnym potwierdziła nasze ówczesne odczucia. Udało nam się odszukać Muzeum Archeologiczne ze wspaniałą kolekcją antycznych mozaik oraz wielu innych eksponatów. Jednak nawet o tej porze roku placówka ta była pełna zagranicznych turystów, a dodatkowo dziedziniec muzeum był w remoncie, więc części ekspozycji nie dało się obejrzeć.
Naszym głównym celem wizyty w Antakyi miał być wykuty w skale kościół świętego Piotra - nie widzieliśmy go podczas poprzedniego tu pobytu i bardzo liczyliśmy na tą atrakcję. Po dość długim błądzeniu po mieście w końcu znaleźliśmy właściwe miejsce, niestety było ono dobrze ogrodzone i pilnowane, a wstęp w pobliże - surowo wzbroniony. Powodem były jakieś prace prowadzone na skałach nad kościołem: siedziało tam kilku panów i rozwalało skały młotami pneumatycznymi. Jednym słowem: porażka.
Wracając z Antakyi do Samandağ zajrzeliśmy do Harbiye, gdzie zjedliśmy lunch i rzuciliśmy okiem na lokalny wodospad. Następnie skierowaliśmy się do klasztoru świętego Szymona, położonego na górze Samandağı. Klasztor powstał w VI wieku n.e. wokół słupa, na którym zasiadał święty Szymon (młodszy, w odróżnieniu od Szymona Słupnika z terenów obecnej Syrii).
Sam klasztor jest obecnie dość dokładnie zarośnięty chaszczami, a wśród ruin pasą się kozy pilnowane przez pasterza z pokaźną strzelbą (na niedźwiedzie czy co?). Największe wrażenie zrobił na nas jednak nie sam budynek, a dojazd od drogi przelotowej z Antakyi na szczyt góry. Trasa ta wiedzie przez teren olbrzymiej farmy wiatrowej, przejeżdża się praktycznie pod wiatrakami. Wystarczy dodać, że jeden z nich miał urwane skrzydło i uruchomić wyobraźnię, aby zniechęcić się do takiej przejażdżki.
Nawet sam klasztor otoczony jest przez nowoczesne wiatraki, aż trudno zrobić zdjęcie budowli bez takiego energetyzującego dodatku. Mimo wszystko uczestnicy naszej wyprawy byli z tego punktu dość zadowoleni, zwłaszcza część młodsza ekipy.
Po zjechaniu do drogi głównej przejechaliśmy z mozołem przez miasteczko Samandağ - pomimo kilkukrotnej przeprawy tam i z powrotem nie bylibyśmy w stanie wytłumaczyć, jak się to robi. Pojechaliśmy nieco dalej, do wioski Çevlik, na terenie której leżą ruiny antycznego miasta Seleucia Pieria. Na początku zbłądziliśmy w poszukiwaniu nekropolii, ale potem trafiliśmy w dziesiątkę. Ruiny Seleukei są pilnowane, a za wstęp pobierana jest opłata w wysokości 3 TL. Pobiera ją pan, który punktualnie o godzinie 18 schodzi z posterunku na herbatę, a pijąc ją obserwuje spokojnie całe grupy wycieczkowe odwiedzające ruiny za darmo.
Największą atrakcją Seleukei jest tzw. tunel Tytusa - długi na około 1400 metrów, zbudowany w czasach rzymskich. Podobno zbudowali go żydowscy niewolnicy, a celem tego przedsięwzięcia była zmiana biegu rzeki i zapobieganie zamuleniu portu miejskiego.
Kolejny dzień (9 maja) był czasem transferu na południowy-wschód. Wyruszyliśmy z zachmurzonego Samandağ, przejechaliśmy region Hatayu i w okolicach Iskenderun wjechaliśmy na autostradę, którą popędziliśmy najpierw na północ do Osmaniye, a następnie na wschód: przez Gaziantep do Şanlıurfa. Po drodze jedyny przystanek był natury technicznej (jeść, pić itd.), celowo nie szukaliśmy na tej trasie dodatkowych atrakcji, żeby dotrzeć do Şanlıurfa w miarę wcześnie.
W Şanlıurfa nieco się zmieniło od 2008 roku, kiedy to byliśmy tu po raz pierwszy. Po dawnym dworcu autokarowym w centrum miasta pozostał pusty plac, ale wiele charakterystycznych punktów orientacyjnych pozostało bez zmian. Bez problemu wjechaliśmy do centrum i zidentyfikowaliśmy dobrze zlokalizowany hotel (Güven Otel), którego dużą zaletą był własny parking. Nasz pokój był okropnie ciasny, a przy windzie modlił się właśnie właściciel całego przybytku. Witajcie w Urfie - mieście tysiąca meczetów, położonych co krok...
Wieczorem spacerowaliśmy znanymi trasami Miasta Proroków w kierunku na Balıklıgöl, przez Bedesten i teren bazaru. Nad stawem nakarmiliśmy święte karpie i szybko wróciliśmy do hotelu. Nadciągała potężna ulewa, która wkrótce zalała ulice miasta. Na szczęście do rana pogoda się poprawiła i mogliśmy dalej realizować założony plan.
10 maja z rana wyruszyliśmy do Harranu. Miałam co do tej wizyty poważne obawy, nie podparte żadnymi poważnymi przesłankami. Już w 2008 roku ominęliśmy Harran z daleka, wybierając zamiast tego wizytę w najstarszej świątyni na świecie czyli w Göbekli Tepe. Tym razem Harranu nie pozwoliło nam ominąć poczucie reporterskiego obowiązku. Już na rogatkach miasta powitał nas naganiacz na motocyklu, usilnie zachęcający do noclegu w domu-ulu, z których Harran słynie. Dalej nie było lepiej, pod zamkiem pojawił się kolejny samozwańczy przewodnik, a Mruka ścigało wokół twierdzy stado dzieci, które po zakończeniu zajęć szkolnych przebranżowiły się w zawodowych żebraków.
Odwiedziliśmy w Harranie ruiny najstarszego islamskiego uniwersytetu, wzgórze z najdawniejszymi warstwami osadnictwa, sięgającymi 4 tysięcy lat wstecz oraz dwa skupiska słynnych tradycyjnych domów. Jedno z nich było pełne turystów, a w drugim trwał remont, wykonywany przez sprowadzonych z Syrii specjalistów. Podsumowując, Harran nas nie zachwycił, ale mieliśmy jeszcze inne, poważne zamiary na resztę dnia.
Pokręciliśmy się po okolicach Harranu, zidentyfikowaliśmy kierunkowskazy na Sumatar oraz jaskinię Bazda, po czym okazało się, że kończy się nam paliwo. Postanowiliśmy wrócić do głównej drogi, zatankować i do Sumatar dojechać od strony Yardımcı, do którego widzieliśmy po drodze kierunkowskazy. Okazało się, że prowadziły one jedynie do położonego na terenie tej wsi ważnego mauzoleum islamskiego pielgrzyma czyli Cabir El-Ensar Camii ve Türbesi. Niezwykle uprzejmy imam oprowadził po nim Mruka, a dzieciaki zostały obdarowane cukierkami. W ogóle nasza obecność była w Yardımcı nie lada sensacją: nie dość, że przyjechali cudzoziemcy, to jeszcze nie muzułmanie (upewniano się, co do naszego wyznania)!
Za Yardımcı na próżno szukaliśmy drogi do ruin Sumatar, błądząc bocznymi ścieżkami po setce wsi, gęsto w tej okolicy położonych. Po godzinie poddaliśmy się (chwilowo), żeby przed wieczorem zdążyć z dalszymi punktami wycieczki. Na pierwszy rzut poszło Sultantepe, dogodnie położone przy drodze Şanlıurfa-Harran. Charakterystyczny kopiec ze spłaszczonym wierzchołkiem dobrze jest widoczny z oddali. Sultantepe jest przez archeologów identyfikowane z późno-asyryjskim kompleksem świątynnym Huzirina. Najważniejszym znaleziskiem z tej lokalizacji było około 600 glinianych tabliczek zawierających m.in. epos o Gilgameszu. Oczywiście tabliczki pojechały z Sultantepe do Ankary, a na miejscu zostały podstawy kolumn i nieco drobnych artefaktów.
Czas był jechać dalej - do znanego nam już Göbekli Tepe. W 2008 roku, kiedy to zostaliśmy tam po raz pierwszy zawiezieni przez lokalnego przewodnika, mało kto, oprócz archeologów, wiedział o tym miejscu. Obecnie prowadzą do niego wyraźnie kierunkowskazy, a w budowie jest wygodna droga asfaltowa. Na miejscu zastaliśmy autokar pełen turystów oraz całkowicie zmieniony krajobraz.
Teren jest zagospodarowany, pojawił się tablice informacyjne, podesty do spacerowania nad kamiennymi kręgami. Widocznych jest też o wiele więcej kamiennych słupów pokrytych reliefami sprzed 10 tysięcy lat. Wstęp na teren wykopalisk jest darmowy.
Wieczorem wróciliśmy na nocleg do Şanlıurfa i podczas ulewnego wieczoru uknuliśmy plan powrotu do Harranu, w celu odszukania drogi do Sumatar. Deszcz padał całą noc i dopiero rano nieśmiało wyjrzało słońce.
11 maja opuściliśmy Şanlıurfa, przy drodze wyjazdowej odwiedzając jeszcze sanktuarium biblijnego proroka Hioba, znanego wśród muzułmanów jako Eyyüp Peygamber. Znajduje się tam piękny meczet, studia z wodą o podobno cudownych właściwościach oraz jaskinia Hioba. Wizyta w tym miejscu była okazją do ciekawych obserwacji natury poznawczo-socjologicznej. Po pierwsze po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że odwiedzając część meczetu przeznaczoną dla kobiet, uzyskuję najlepsze widoki na wnętrze budowli. Po drugie, zdumiały mnie tłumy pielgrzymów płci obojga, ze znaczną przewagą kobiet. Długa ich kolejka ustawiła się do studni, której otwór jest zakratowany. Nie powstrzymywało to większości pielgrzymów przed lizaniem kraty, na której być może osadziło się nieco cudownej wody. Jeżeli miała ona właściwości uzdrawiające, to może zapobiegła przenoszeniu tą drogą mnóstwa chorób.
Dalej pojechaliśmy do Harranu, martwiąc się nieco o stan dróg po nocnej ulewie. Za Harranem znaleźliśmy kierunkowskazy na Sumatar i ruszyliśmy drogą o obiecująco dobrym stanie nawierzchni. Nasza radość nie trwała długo: nawierzchnia stopniowo się psuła, aż w końcu składała się głównie z głębokich dziur wypełnionych wodą. Nawet bez tej wody przejazd z prędkością większą niż 10 km/h groził uszkodzeniem podwozia. Po kilku kilometrach dotarliśmy do tablicy informacyjnej, wg której do Sumatar zostało nam jeszcze 47 km takiej podróży. Z ciężkimi sercami poddaliśmy się... Może następnym razem?
Wróciliśmy na obwodnicę Şanlıurfa i obraliśmy kierunek na Mardin. Trasa ta, oznaczona jako E90, a znana na tym odcinku jako Ipek Yolu (czyli Jedwabny Szlak), wiedzie prosto na wschód, przez Viranşehir. Jadą nią głównie samochody ciężarowe, a przydrożne stacje paliw oraz lokanty robią dość odstraszające wrażenie. Niezrażeni, zatrzymaliśmy się na jednej z nich na południowy posiłek. Jedzenie było pyszne i tanie, więc warto było zaryzykować. Przy wyborze należy się kierować ilością klientów, liczoną w zaparkowanych tirach.
W Kızıltepe, zamiast skręcić na Mardin, pojechaliśmy dalej na wschód, dojeżdżając prawie do granicy syryjskiej. Po dalszych 25 km skręciliśmy na północ i dojechaliśmy do miasteczka Dara. Na jego terenie rozrzucone są rozległe ruiny rzymskiego miasta, dokładnie wtopione w krajobraz mieściny.
Na wjeździe wita podróżnych dobrze zagospodarowana nekropolia wykuta w skale. Zwraca uwagę informacja, że wstęp na jej teren jest darmowy, a wszelkie próby poboru opłat należy zgłaszać telefonicznie Jandarmie. Nekropolię odwiedzając wycieczki szkolne, podczas naszego pobytu była tam ekipa z Diyarbakır, dla której główną atrakcję stanowiły nasze dzieciaki. Nie był to pierwszy raz, kiedy to musieliśmy się opędzać od osób chętnych na zrobienie sobie zdjęcia z małymi blondynkami.
Już mieliśmy jechać dalej, ale po sprawdzeniu informacji w Lonely Planet zawróciliśmy do wsi. Znaleźliśmy w niej imponujące cysterny, fragmenty akweduktów, wież i murów obronnych.
Te pozostałości antyku nie są w żaden sposób oznaczone, ani opisane. Po przyjrzeniu się współczesnym domom tureckim dostrzegliśmy wyraźnie fragmentach dawnych budowli w nie wkomponowane.
Późnym popołudniem ruszyliśmy do Mardin. Tuż przed miastem podjechaliśmy 4 km pod górę do klasztoru Mor Hananyo (Deyr ul-Zafaran). Niestety byliśmy w nim tuż przed zamknięciem, więc nie udało się nam wejść do środka.
Tymczasem pogoda znowu się załamała. Zjeżdżaliśmy z gór w podmuchach porywistego wiatru, a w Mardin powitały nas luźno latające kable pod napięciem i karetki pogotowia ratunkowego na sygnale. Trzeba było szybko szukać dachu nad głową! Wjechaliśmy na teren starego miasta, gdzie trwał remont nawierzchni i szybko się wycofaliśmy z wąskich i prawie nieprzejezdnych uliczek. W tych okolicach znajdują się jedynie tzw. hotele butikowe, w których ceny wywoławcze za nocleg zaczynają się od 200 TL.
Kawałek drogi dalej, w kierunku na nową dzielnicę Mardin, zauważyliśmy kierunkowskaz do hotelu Büyük Mardin. Z wyglądu przypominał on silos i tak też go ochrzciliśmy. Znalazł się w nim dla nas pokój, zresztą hotel wyglądał na wymarły. Jego wnętrze zdradzało ślady dawnej świetności, ale jazda windą przyprawiała o stan przedzawałowy, a klamka do pokoju po prostu została mi w ręce.
Ponieważ nad Mardin przewalały się kolejne etapy nawałnicy, postanowiliśmy nie jechać dalej na kolację, tylko zjeść coś na miejscu. Najpierw poproszono nas o poczekanie w lobby, a następnie skierowano do restauracji, w której kelnerzy pracowicie dekorowali krzesła i nakrywali do stołów. Wydało się nam to dziwne, ponieważ w hotelu oprócz nas i obsługi prawie nikogo nie było.
Po spojrzeniu na ceny w menu z ciężkimi sercami złożyliśmy zamówienia i rozpoczęliśmy oczekiwanie na posiłek. Najpierw pojawiła się butelka wody mineralnej, a potem, po dłuższej przerwie, przyjechała orkiestra i zaczęła testować nagłośnienie. Próby były coraz głośniejsze, a my - coraz bardziej głodni. Chyba po godzinie poddaliśmy się, a ponieważ pogoda nieco się poprawiła, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do centrum nowego Mardinu.
Tam sprawnie znaleźliśmy świetny lokal podający dania wszelakie w cenach umiarkowanych i najedzeni wróciliśmy do naszego 'silosa'. To, co tam zastaliśmy, wydało się nam tak absurdalne, że do tej pory nie możemy się otrząsnąć. Parking był zapełniony, a przed wejściem do restauracji hotelowej stali elegancko ubrani goście z zaproszeniami. Panie nosiły kreacje, których nie powstydziłaby się polska panna młoda, a panowie byli pod krawatami. W środku grała orkiestra, a do wejścia na scenę szykowały się tancerki. Wycofaliśmy się do naszego pokoju, do którego, pomimo położenia na 5 piętrze przez cały wieczór dobiegała muzyka.
Ranek 12 maja przywitał nas piękną pogodą i ciągle trwającym poczuciem absurdu. W restauracji hotelowej, w której zjedliśmy śniadanie, nie było śladów po wczorajszym balu. Wraz z nami śniadała wycieczka zagraniczna, a w ramach otwartego bufetu podawano m.in. zimne frytki i bakłażany w oliwie.
Z ulgą wymeldowaliśmy się z hotelu i wyruszyliśmy na spacer po starej części Mardinu. Było to doświadczenie żmudne, z powodu remontów dróg i dużej ilości spacerujących osób. Najciekawiej wypadła wizyta w Informacji Turystycznej, która zaowocowała nie tylko planem miasta i stosowną broszurką, ale również znajomością z pracownikiem tej placówki, który czas pomiędzy wizytami klientów zabija studiując język aramejski. Pokazał nam swoje notatki i zapewnił, że znajomość tego języka to podstawa!
W Mardin odwiedziliśmy również kilka meczetów oraz Muzeum Miasta prowadzone przez fundację Sabanci. Eksponatów nie było w nim wiele, za to pooglądaliśmy ładne zdjęcia, ekspozycje etnograficzne oraz poczytaliśmy tablice informacyjne o mieście.
Pomimo zapewnień z Lonely Planet, że 'każdy kocha Mardin', nas on nie zachwycił. Może po remontach dróg spacer po tym mieście będzie przyjemniejszym doświadczeniem.
Z Mardinu pojechaliśmy okrężną drogą do Midyat. Chcieliśmy odszukać po drodze kilka neolitycznych kopców, ale nie znaleźliśmy do nich żadnych kierunkowskazów. Mieliśmy za to unikalną okazję jechać kilka metrów od granicy z Syrią. Droga prowadziła tuż przy pasie granicznym, ogrodzonym drutem kolczastym i ozdobionym wieżami wartowniczymi, rozmieszczonymi co kilkaset metrów.
Po drodze zajrzeliśmy do przygranicznego miasteczka Nusaybin, w którym uwagę zwraca nowe osiedle bloków mieszkalnych. Podejrzewamy, że są to domy budowane dla wojskowych i ich rodzin. Za Nusaybin pożegnaliśmy granicę syryjską i pojechaliśmy na północ do Midyat.
Droga ta była niezmiernie widokowa, prowadziła wzdłuż koryta strumienia Çaçak Deresi, przy którym znajdują się liczne tereny piknikowe. Zapewne w lecie zapełniają się rodzinami, ale podczas naszego przejazdu były w większości w stanie 'przed sezonem'.
Do Midyat zajechaliśmy wczesnym popołudniem i mieliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby spokojnie wybrać sobie hotel. Wybór padł na hotel GAP, położony kilkaset metrów od ścisłego centrum miasta. Stamtąd wyruszyliśmy na rekonesans i na posiłek. Oba punkty wypadły nad wyraz pomyślenie. Midyat wygląda tak, jak wyobrażałam sobie Mardin!
Na terenie starej dzielnicy położonych jest kilka kościołów oraz mnóstwo dawnych domów z żółtego piaskowca. Wszystkie budynki są starannie odrestaurowane, jest czysto i przestronnie. Pod koniec spaceru trafiliśmy nawet na wycieczkę objazdową z Polski. Przez trzy tygodnie nie widzieliśmy rodaków, aż tu, na dalekim wschodzie spotkaliśmy ich całą grupę.
W planach na kolejny dzień mamy Hasankeyf oraz klasztory położone na wschód od Midyat. Jak wypadnie realizacja planu, czas pokaże.
Odpowiedzi
Relacja nr 7
Wysłane przez lukroman w
Pięknie! Warto było czekać! Przyjemność tym większa. Czekam na c.d.
To niesamowite, ale...
Wysłane przez ma_dzia w
...moje wrażenia z Mardin i Midyat są identyczne! Też trafiłam dopiero wieczorem do klasztoru i 'pocałowałam klamkę';P Jedyne co spodobało mi się w Mardin to ludzie. Gościli nas chłopacy z couchsurfingu, ale niestety pomimo miło spędzonego czasu z nimi, samego miasta nie polubiłam.
Za to Midyat... zupełnie tak, jak Pani pisze - to było zgodne z moim wyobrażeniem o Mardin!:D I ta ogromna przestrzeń wokół, a do tego konie, indyki, bawiące się dzieci... Na prawdę baaardzo relaksujące po głosnym Mardin.
Domy - ule
Wysłane przez lukroman w
Niestety, domy - ule czy to w Harran, czy w Alberobello to czysta komercja, czyli "cepelia", niestety:((