Plażowanie w sandałach (VI '14) - cz. 3

Termin

Rozpoczęcie: 

06/06/2014

Zakończenie: 

12/06/2014

Plażowanie

Piątek-Sobota, 6-7 czerwca 2014 r. Faralya

O istnieniu Faralyi i pobliskich wioseczek położonych na południe od Ölüdeniz dowiedziałem się ze strony booking.com, gdzie szukałem noclegów. Okolica jest przepiękna – monumentalnie wysokie, ponad kilometrowej wysokości góry schodzą wprost do błękitnego morza, a brzeg jest udekorowany kilkoma cudnymi plażami. Zbocza są na tyle strome, że nie da się tu wybudować hoteli nadających się do obsługi masowego klienta, dzięki czemu obszar nie stracił wiele ze swego uroku. Dominują pojedyncze pensjonaty i niewielkie ośrodki, w skład których wchodzi najczęściej kilka bungalowów. Z lektury opinii zamieszczanych w necie wynikało, że głównie przybywają tu Anglicy, Holendrzy, Niemcy, dużo rzadziej Turcy. Powód jest prosty – jest tu drogo, a nawet bardzo drogo. Miejsce, w którym my nocowaliśmy (Kabak Avalon Bungalows), również należy do na tyle drogich, że miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, ale ostatecznie postanowiłem wspólnie z żoną pozażywać trochę luksusu.

Przyjechaliśmy późnym popołudniem w czwartek. Sam dojazd dostarcza adrenaliny, tym bardziej, że tego dnia było ponoć potężne oberwanie chmury i stroma piaszczysta droga upstrzona była głębokimi rynnami po wypłukanej ziemi. Bungalowy w środku są urządzone z klasą – taki subtelny luksus, którego nie sposób nie docenić. W całym ośrodku nie było ani jednego telewizora, czy radia, co znakomicie zresztą współgrało z całością wystroju i obłędnymi widokami, jakie roztaczają się z przestronnych okien. Wiem, że to brzmi, jakby się czytało kiczowaty prospekt reklamowy, ale tam naprawdę było pięknie. Żeby nie było, że tylko chwalę – kuchnia była słaba (w stosunku do ceny), co tłumaczyć może fakt, że właścicielem jest Anglik. Poza nami około 5-6 par w różnym wieku. Głównie Anglicy, Australijczycy, Chińczycy. Dowiaduję się, że nie jesteśmy tam pierwszymi Polakami, ale generalnie rzadko przyjeżdżają tam ludzie z Europy Środkowo-Wschodniej.

Większość ośrodków jest położona daleko od plaży. My mieliśmy w sumie nie tak daleko, co oznaczało około 15 minut schodzenia. Powrót tą samą stromizną zajmował ok. 20 minut. Bardzo dużo ośrodków zachęca do siebie warsztatami jogi, czy innymi chiromancjami. Znajduje to odbicie na plaży. Na powitanie na plaży tańczyła w rytm fal (własnych, mózgowych jak mniemam) zdobna w kwiatki na głowie niewiasta, która później rozpoczęła dialog z morzem. Sporo też było młodych mężczyzn z długimi włosami, takimiż brodami, ozdobionymi wyrabianymi ręcznie bransoletkami, bądź uśmiechniętymi blond-turystkami. Sporo też takiej kolorowej rodzimej bohemy. Generalnie miejsce ostro snobujące, co zresztą nie było jakoś męczące, bo ludzi na początku czerwca niewiele, a okoliczności przyrody cudne. Jedyny minus to brak w okolicy normalnych sklepów i potworne stromizny. Pogoda przez te dni była wyśmienita, co mam nadzieje widać też na zdjęciach poniżej.

Widok z tarasu naszego bungalowu

 

W stronę plaży

W drodze na plażę

Droga prowadzi przez las, co w lipcu/sierpniu pewnie daje wytchnienie przed słońcem

Zatłoczona plaża

Tam wysoko w górze bungalowy - nasz chwilowy wakacyjny dom

Kobieta, plaża, bar - fajnie, nie? :)

Powrót jest już znacznie cięższy!

Za to w hotelu luksusy - między innymi tak przyjemnie wyglądający basen

Basen jest na tyle fotogeniczny, że dam jeszcze jedno zdjęcie

A tu już na kolacji - niestety doznania estetyczne znacznie górowały nad kulinarnymi. Nie da się bez narzekania :)

Niedziela, 8 czerwca 2014 r. Faralya-Adrasan

W Faralyi spędziliśmy dwa pełne dni. Było świetnie. Ale to dopiero pierwszy etap plażowania. Kolejny przystanek to Adrasan, kurorcik położony w połowie drogi pomiędzy Kemer a Demre. Do pokonania niewielki w sumie odcinek, niecałe 250 km, ale każdy kto choć trochę zna Turcję wie, że jest tu dość atrakcji by przejazd mógł zająć i tydzień. My mamy ledwie jeden dzień i dodatkowo ochotę na plażę koło Patary.

Mapa przejazdu

Odjeżdżając podwozimy do Ölüdeniz sympatyczną młodą parę angielskich hindusów. Zdanie brzmi niewinnie, ale dla mnie przeżycie było prawie że traumatyczne. Wiem, że lekko się skompromituje, ale od dziecka przerażali mnie hindusi. Wiem doskonale, że to normalni ludzie, a mój strach jest irracjonalny, niemniej ta podwózka wymagała sporo samozaparcia.

Wracając do Turcji, by dojechać do pierwszej atrakcji – antycznego Tlos – musieliśmy trochę zboczyć z trasy, ale się opłacało. W dobie internetowych map podawanie wskazówek dojazdu mija się z celem, więc sobie daruję. Położenie na wzgórzu, z którego rozciągają się cudowne widoki na okolice i że się tak prostacko wyrażę spore „upakowanie” pozostałości na niewielkim obszarze to duży walor Tlos. Jak zwykle, daruję sobie podbudowę historyczną, Iza lepiej sobie radzi w tej materii, za to mogę zaprezentować kilka zdjęć.

Zdaje się, że to część łaźni, ale głowy nie dam

Ja, depczący zabytki

Widok na akropol

Ponownie akropol

Stadion, teatr, kościół, łaźnie - wszystko na jednym zdjęciu

Kolejny przystanek to Ksantos, który robi jednak mniejsze wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że to ocena całkowitego dyletanta. Nie oceniam doniosłości wykopalisk, ale estetyczne walory. Ruiny – poza teatrem – są zachowane w gorszym stanie, wszystko porasta wysoka, gęsta trawa, a dodatkowo na około rozciągają się mało atrakcyjne wizualnie szklarnie. Może to ich wina, że jest też wyjątkowo gorąco. Głupio narzekać na słońce, gdy dopiero co przeszkadzał deszcz, ale w końcu bycie Polakiem zobowiązuje. :)

Teatr w Ksantos

Bazylika bizantyjska

Po Ksantosie, czas na Patarę. Tu odległości pomiędzy poszczególnymi stanowiskami są jeszcze większe, ale same zabytki odrestaurowane efektownie. Płacąc za wjazd do Patary dostaje się jednocześnie możliwość plażowania na pięknej, długiej, piaszczystej plaży, która się ciągnie na 8-9 kilometrów w stronę zachodnią. To też rodzi śmieszne nieporozumienie. Przy wjeździe strażnik oferuje bilet tygodniowy. Przez chwilę pomyślałem, że to miły gest w stosunku do tych pasjonatów antyku, którym jednorazowe wejście do Patary nie wystarcza. Dopiero później zorientowałem się, że chodzi o plażowiczów.

Łuk ku chwale Mettiusa Modestusa

Bałtycki piasek nad morzem Śródziemnym

Na plaży zasiedzieliśmy się na tyle, że postanowiliśmy później zatrzymać się już tylko w Myrze, co zresztą i tak się nie udało, bo się spóźniliśmy. Zresztą i tak zaczęło ponownie padać. Co nie znaczy, że dalsza droga była nieciekawa. Wręcz przeciwnie! Droga pomiędzy miastami Kalkan i Kaş, a później między Demre i Finike, jest… No właśnie nawet nie wiem, jakiego przymiotnika użyć, żeby się nie powtarzać, że wszystko jest cudne, cudowne, czy przepiękne. Ale tak naprawdę to tak właśnie tam jest, co być może w drobnej części widać na załączonych poniżej obrazkach.

Koreański wóz kierowany przez Polaków na tureckiej ziemi. W tle grecka wyspa

Jedna z kilku rozkosznie położonych plaż

Widok na marinę w Kas

Poniedziałek, 9 czerwca 2014 r. Adrasan

W poniedziałek ponownie się byczymy na plaży. Czyli na zmianę – pływamy, jemy, czytamy, robimy zdjęcia, pijemy. Adrasan, co zapewne będzie wielkim zaskoczeniem, jest przepiękne. :) Uroczy, cichy kurort. Podzielony na dwie części. My mieszkamy w części nadmorskiej. Druga część to pensjonaty, restauracje i herbaciarnie położone wzdłuż rzeki. Zacienione tarasy położone nierzadko bezpośrednio w nurcie rzeki latem muszą dawać przyjemny chłód. W początkach czerwca są średnio użyteczne.

Pomimo że to początek lata woda jest gorąca i prawie pozbawiona fal – do pływania idealnie. W pensjonatach i na plaży sporo Turków korzystających z przedsezonowych obniżek cen. 2 noce spędzamy w Meltem Hotel, który możemy każdemu polecić, głównie ze względu na pyszne jedzenie. Obsługa w osobie dwóch młodzianów to całkowite żółtodzioby, dzięki czemu jest trochę śmiechu przy serwisie. Żona właściciela trajkocze po turecku z szybkością karabinu maszynowego, co okazuje się wyjątkowo skutecznymi korepetycjami. Adrasan to perełka, szczególnie jeśli się je porówna z nieodległym Olympos, gdzie dla odmiany są tłumy iście warszawskie, takież ceny, mnóstwo młodzieży, hałasu, daleko do morza i dużo gorsza plaża. Widać że Olympos jest modny, ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Poniżej kilka zdjęć.

Adrasan - widok na lewo

Adrasan - widok na prawo

A tu dla odmiany Olympos

Wtorek, 10 czerwca 2014 r. Adrasan-Alanya

Z Adrasan wyjeżdżamy z żalem, no ale w Alanyi czeka już na nas all-inclusive. A nie ma nic przyjemniejszego niż tureckie all-inclusive: wszystkie możliwe zieloności, świetnie przyprawione mięsa, szał baklaw i generalnie megakaloryczna orgia smaków! Zanim jednak oddamy się nieumiarkowaniu do przejechania mamy taką trasę.

Zamierzamy po drodze zerknąć na kurorty typu Kemer, czy Çamyuva. Po zerknięciu stwierdzamy dyplomatycznie, że jednak Adrasan jest cudowny. Po drodze zaglądamy też Faselis, które nas oczarowuje! I port, i teatr, i akwedukty, i główna aleja – wszystko wygląda monumentalnie i pięknie zarazem, na co spory wpływ ma otaczający wszystko las i morze.

Widok na port w Faselis

Ogrzewanie podłogowe

Teatr a może raczej odeon 

Faselis i jego otoczenie

I dwa zdjęcia akweduktu

Podobnie jak w poprzednich dniach trasa ciągnąca się pomiędzy górami a morzem powala swym urokiem. Niestety zamiast robić zdjęcia, bawiłem się głównie robieniem filmików, które jak zwykle okazały się być do niczego.

Tu widok z Kemeru w stronę Antalyi

I z Antalyi w stronę Kemeru

Zatrzymujemy się dopiero w Aksu, gdzie jak dowiedzieliśmy się z blogu tur-tur podobno dobrze karmią. Na oko wybieramy miejsce, gdzie jest dużo miejscowych i trafiamy w dziesiątkę! Szkoda tylko, że nie pamiętam nazwy, ale tam ponoć wszędzie można super zjeść.

Na drodze z Antalyi do Alanyi czuję się nad wyraz swobodnie. Dawno, dawno temu, gdzieś tak z 15 kilogramów temu, wziąłem w pracy wszelkie zaległe urlopy i przez około 1,5 miesiąca bawiłem się w pilotowanie wycieczek po Turcji. Tę trasę pokonywałem kilka razy w tygodniu. Niemniej i tak zaskakuje mnie samego to uczucie, że dotarliśmy tak daleko własnym samolotem. Alanya zawsze mi się kojarzyła z było nie było egzotycznymi wakacjami, a my tu sobie przyjechaliśmy jak do teściowej.

Środa-czwartek, 11-12 czerwca 2014 r. Alanya

O Alanyi chyba nie ma co za dużo pisać. Pół Polski już tu było, więc co się będę wymądrzał. Generalnie stronimy od tłumów, ale akurat Alanyę – pewnie z racji wspomnień – lubimy. W tym roku akurat nas trochę zawodzi. Zawsze jedną z większych atrakcji są dla nas Rosjanie i Anglicy. To wśród turystów z tych krajów trafiają się najdziwniejsze, najśmieszniejsze indywidua. Niestety nie trafiliśmy w termin. Pierwsza połowa czerwca to czas Holendrów i Skandynawów, a Ci są po prostu piekielnie nudni. Z innych przyjemności pozostaje nam się obżerać i podziwiać różne śmieszne turystyczne kiczowatości – czy to Łeba, Hurghada, czy Alanya, pod tym względem wszędzie jest jednako swojsko. W czwartek rozpoczyna się też piłkarski Mundial. Trochę szkoda, że nie zostaliśmy do jakiegoś meczu Holandii, czy Niemiec. Poniżej oczywiście kilka zdjęć.

Widok z balkonu na wzgórze i mury zamkowe

Widok w stronę zachodnią. Chciałoby się napisać, że widok na morze i park, ale to niestety cmentarz. Bliskość nekropolii i plaży trochę przeraża.

Darmowe żarcie i alkohol - nie są to wysublimowane rozrywki. Za to ile dają radości... :)

No i trochę karaibskiego kiczu na koniec

Gwoli wyjaśnienia – zamierzam zamieścić jeszcze dwie części mojej relacji. Kolejna poświęcona będzie wypadowi na wschód, a ostatnia plażowaniu nad morzem Czarnym i Egejskim.

 

 

 

Odpowiedzi

Tylko pozazdrościć...

...bo w temacie Turcja 2014 nic więcej dodać nie mogę. Proponuję nie podawać numeru rejestracji swojego samochodu do wiadomości ogółu, można go chociażby zamazać.

Fajny ciąg dalszy...

... co do nr rejestracyjnego to nie wiem, ja się nie kryję, może Uzman też nie widzi potrzeby, w końcu nie kradziony, prawda? Relacja się pięknie rozwija, czekam na dalsze części. Drogę Antalya-Alanya też mam opanowaną, z tych samych względów, tylko że ja już na nią patrzeć nie mogę, poza tym gorszych piratów drogowych niż na tym odcinku to ja w Turcji nie widziałam. Jeżeli chodzi o noclegi, to też czasami nachodzą nas wyrzuty sumienia, jak się droższy trafi, bo co niektórzy blogerzy potrafią za 500 zł cały miesiąc podróżować (podobno). Tylko co to za życie...

A może i racja...

...z tymi tablicami. Może mam tylko takie dziwne skrzywienie, ale na szczęście nie do końca zawodowe.

Też się nawet zastanawiałem

Też się nawet zastanawiałem przez chwilę, czy czymś to grozi, ale nic mi nie wpadło do głowy, więc nigdy tablic nie zamazuje. 

Zresztą nie ma potrzeby tym bardziej, że wracając przez Serbię, zgubiliśmy w jakiejś kałuży przednią tablicę i po powrocie musieliśmy zrobić nowe.