Podróżnik:
Organizator:
ŚRODA – 13 XI 2013
Pospaliśmy sobie, a zwłaszcza dzieci. Z Agatką poszedłem na krótki spacer nad morze. Zdecydowanie nie chcielibyśmy tutaj „wypoczywać”. Aczkolwiek trzeba uczciwie przyznać, że jest ładnie, miło i kiczowato. To nie nasze klimaty.
Na śniadanie poszliśmy dopiero o 8:00. Tym razem było coś ciepłego do zjedzenia, w porównaniu z dniem wczorajszym. Oprócz niezawodnych jajek gotowanych 3', 4' i 5'. Potem z powrotem do pokoi, w ramach porannej gimnastyki, i z pokoi do autokaru. Wyjazd o 9:00 z małymi minutami.
Gdzieś w drodze półgodzinna przerwa na mycie autokaru. W trakcie jazdy dowiedzieliśmy się czegoś o islamie. Mijając o rzut beretem Laodikeę, której ruiny wyraźnie było widać z autokaru, nasza pilotka nawet o niej nie wspomniała. Zrobiłem to sam pokazując to miasto, znane m. in. z Apokalipsy św. Jana, dzieciom. Chwilę dalej mieliśmy lunch, jakieś 4 km w linii prostej od jakichś dziwnych białych połaci pokrywających zbocze góry Cökelez. A już się łudziłem, że lunch będzie w samym mieście i będziemy mieli trochę czasu na połażenie poniżej tarasów, jak kiedyś. Za dużo szczęścia byłoby naraz.
Tradycyjnie, bo już trzeci raz (oprócz dzieci, bo one dopiero debiutowały), zaczęliśmy zwiedzanie od północnej bramy prowadzącej przez Hierapolis. Ogólnie to chyba z połowa grupy była już przynajmniej raz w Pamukkale. Przynajmniej tak wynikało z lasu rąk po pytaniu pilotki. I jeszcze kilka osób mówiło, że jest po raz trzeci.
Była 14:00 i spytaliśmy się grzecznie o godzinę zbiórki. Dostaliśmy odpowiedź, że o 16:15 pod drugą bramą. I znów usłyszeliśmy, podobnie jak w Efezie, jak tam mamy dojść. Wylewnie podziękowaliśmy za informacje. Za co usłyszeliśmy tak szczere „Miłego zwiedzania!”, że gdyby te słowa miały siłę nośną, to wylądowalibyśmy na pierwszym gorszym lub w pierwszym lepszym sarkofagu.
I tutaj też zmiany i remonty. Ponoć znaleźli się nawet spadkobiercy niektórych, zwłaszcza tych ekskluzywniejszych, sarkofagów. Ale może to być plotka hulająca po pustych przestrzeniach tychże. W każdym razie musieliśmy przejść nekropolię boczkiem, a nie główną drogą, do ruin miasta. Nie rozczulaliśmy się zbytnio i parliśmy naprzód, czasem tylko przystając na chwilę, moment lub zaraz.
Przy bramie północnej zwanej też Domicjana lub Frontiniusa porobiliśmy sobie trochę zdjęć, ale trochę do kwadratu zdjęć przy Nimfeum, bo te puste miejsca aż kusiły, aby je wypełnić czymś. Lub kimś. I tam dogoniła nas grupa. Ale to nie była nasza grupa. To byli sami Turcy, nie wiem, czy nie robotnicy, którzy skończyli już pracę, bo wyszli z terenu zabezpieczonego taśmami, gdzie postronni nie mogli wchodzić. Po drodze też robili sobie fotki, także grupowe. Mijając nas zamieniliśmy ze sobą trzynaście słów.
Trochę zabawy z kolorami
My uparcie zmierzaliśmy do Martyrium św. Filipa, bo wstyd przyznać, jeszcze tam nie byliśmy. Takie tam są przestrzenie, że zawsze nam było nie po drodze,a poza tym bywało dość gorąco. Ale do trzech razy sztuka. Na szczęście nie było upału. Daliśmy radę i to dzięki wafelkom z Polski. Bo gdy dzieciom brakowało sił, wyciągałem je (wafelki, nie dzieci), a na ten widok dzieci przyspieszały i próbowały mnie dogonić. W końcu u celu, aby nie drażnić ich bardziej, dałem im te słodycze. Tam spędziliśmy trochę czasu i ruszyliśmy z powrotem, kierując się na teatr. Szliśmy na przełaj, nie ścieżkami. Nie jest to jednak wskazane, kiedy się idzie w sandałach. Trawy suche i niskie, ale pełne przy okazji jakichś kłujących roślinek, które z uporem maniaka wpychały się bo butów.
Pod teatrem spotkaliśmy ludzi z grupy. Tu byliśmy krótko i dalej z górki. Zdziwił nas kogut przez Basenem Kleopatry. Nie było go kiedyś. A to symbol Denizli, gdzie odbywają się walki kogutów, ale ponoć nie zawodowe, ale amatorskie. Tu spotkaliśmy inne osoby z naszej wycieczki, i usłyszeliśmy, że udało im się utargować u naszej pilotki, aż 15', czyli zbiórka o 16:30.
Tego nie mogłem zrozumieć. Hotel o rzut beretem, nawet moherowym, a my musimy gnać do niego czym prędzej. Gdyby zbiórka była przynajmniej pół godziny później albo nawet ze 45', obejrzelibyśmy sobie zachód słońca w pięknej scenerii i załapali kilka chwil zmierzchu oraz Pamukkale nocą. Ale nie, po co. Chyba że tak było pilno na kolację, która miała być już o 19:00. Jedyną korzyścią wczesnego przyjazdu do hotelu był basen z gorącą wodą. A on jest rzeczywiście z gorącą wodą i raczej nie należy przebywać w nim dłużej niż 10' naraz.
Nie mogliśmy nie pójść na tarasy, aby pobrodzić sobie w cieplutkiej wodzie. Trzeba było korzystać z okazji. W pewnym momencie poszedłem niżej, aby zrobić rodzince zdjęcie. Naraz słyszę krzyki i zamieszanie. To dzidziuś wpadł do rwącego strumykach wzdłuż tarasowatego spacerniaka. Ten dzidziuś to po prostu zwykły statyw, nazwany tak przez Kasię. I chyba było to po raz pierwszy podczas spaceru po wyspie-ogrodzie Mainau. Zanim się zorientowałem, co się dzieje to minęła przynajmniej 1” albo i 2”. Dobrze, że byłem ponad 10 m od nich, więc czym prędzej wskoczyłem do tego rowu z pędzącą wodą i chwilę później uratowałem naszego „dzidziusia”. Co prawda wyglądałem potem tak, jakbym zapomniał pampersa i akurat go pilnie potrzebował chwilę wcześniej.
Do pełni zostało kilka dni
Zostawiłem rodzinkę, aby się jeszcze trochę pomoczyli przed zbiórką, a sam niemal przebiegłem się w parę miejsc, aby rzucić okiem. Jak do tej pory to najładniej, wg mojej opinii, trawertyny wyglądały w 2009r. Odnoszę nieodparte wrażenie, że potem było jakby coraz gorzej. W jednym z baseników kąpał się facet w ciemnych lustrzanych okularach to bulgocząc, to nucąc Czarną Inez. Ubrany był w czarny czepek, czarne płetwy, czarne kąpielówki i czarny T-shirt z czarnym napisem Daj mi tę noc.
Pierwotnie mieliśmy nocować w którymś z zaproponowanych trzech hoteli w rejonie Pamukkale, ale wiadomo wszystko się zmienia. I tu trzeba przyznać uczciwie, że firma Premio Travel stanęła na wysokości zadania i podała mi przed wyjazdem nazwy hoteli, gdzie miały być noclegi. To było w tym samym dniu, co potwierdzona od nich informacja o darmowym rejsie po Bosforze. I jakież było moje zdziwienie, w Pamukkale miał być CH Hotels, notabene nie wymieniony w ogóle wcześniej. Nie mam nic przeciwko niemu. Ale byłem tu z Agatką w 2009r. i w 2011r. Jeśli tak dalej pójdzie to następny raz do tego hotelu zawitamy w 2015r.
Kiedy 4 lata temu razem z Agatką byłem na tym basenie po raz pierwszy, dzień wcześniej zaliczyliśmy wycieczkę fakultatywną Rejs po Manavgacie. Byliśmy wtedy zielonymi żółtodziobami (w temacie Turcji, bo to, że byłem już raz nic nie znaczyło zwłaszcza, że wtedy należało bardzo skrupulatnie liczyć ilość zer na banknotach), patrzącymi na świat przez różowe okulary i myślącymi o niebieskich migdałach, którzy jakby najedli się czarnej polewki i po rejsie byliśmy czerwoni jak raki (nie mylić z rakiją). Poratował nas wtedy meczet w Manavgacie, gdzie kupiliśmy odpowiednie smarowidła: top krem na popołudnie dla kobiet ze średniodługimi włosami, super smarowidło dla mężczyzn o niebieskich oczach w wieku +39 lat 6 miesięcy 13 dni – 44 lata 5 miesięcy 19 dni, extra maść od siedmiu boleści, genialnie inteligentny krem pełna ochrona przez 27h38'19”, fantastyczne mazidło do prawej ręki średnoowłosionej (do lewej były, ale tylko do mocnoowłosionej ręki, a przecież nie nasadzę sobie cebulek włosów, aby z tego skorzystać, co innego jakby były do słaboowłosionej, mógłbym ją ogolić) i cudowna maść na Poparzenia Słoneczne Podczas Rejsu Po Manavgacie (hiper super extra nowość!!!). W zasadzie to poratował nas sklep pod meczetem, ale nie za darmo, ma się rozumieć.
Więc wtedy tak spaleni słońcem poszliśmy sobie na basen. Wszedłem pierwszy do wody. Myślałem, że dostanę skrętu wszystkich porów na skórze. Mój naskórek zwijał się jak poparzony. Chciałem jak najszybciej przestać być składnikiem tej zupy i wyjść z tego wrzątku. Ale nadeszła Agatka, więc było mi głupio uciekać. Ostrzegłem, żeby się nie poparzyła w tej wodzie. Usłyszałem kolejno, najpierw abym nie robił sobie takich głupich dowcipów, potem chlup, a na końcu wrzask. Chciałem jeszcze powiedzieć, a nie mówiłem, ale musiałem ratować Agatkę z opresji. W zasadzie wystarczyło wyjąć ponad wodę najbardziej poparzone części ciała i było po bólu.
W każdym razie rodzinka skorzystała z dobrodziejstw basenu, a ja zostałem w pokoju. Tym razem mieliśmy pokoje w drugim skrzydle. Z Jasiem miałem pokój z widokiem na wapienne tarasy, oddalone o równe 4 km w linii prostej. Agatka z Kasią na przeciwną stronę, ale pozwoliliśmy im popatrzeć. Z uwagi na zimniejsze noce, niż nad morzem, w pokojach było dodatkowe grzanie elektryczne. Dołączyłem trochę do nich na basenie jako osoba towarzysząca, ale co to za frajda, jak nie mogłem się kąpać.
Tradycyjną CH Hotels jest wieczorny minipokaz tańca brzucha, a potem wciąganie przez tancerkę do wspólnej zabawy oddzielnie mężczyzn i kobiet. Tak było poprzednimi razami, i tak miało być dzisiaj o 21:00, o czym powiedziała nam pilotka. Kasia wyrosła już ze swojego stroju, kupionego na pierwszych naszych wspólnych wakacjach w Turcji, więc go nawet nie braliśmy ze sobą, ale sama nastawiała się na taniec.
Punktualnie o 21:02 się zaczęło. Tłumy gapiów z różnych stron świata (przynajmniej z dwóch) zajął co lepsze, strategicznie położone pozycje odpowiednio wcześniej. Nam udało się załapać na takie średnio dobre. Dość liczna ekipa pań z naszej wycieczki urzędowała w najlepsze chyba już od 20-tej, a poza tym to tu i tam z grupy. Było też sporo Japończyków. Cały pokaz trwał grubo ponad 30” powyżej 5'.
I się zaczęło. Pierw wybieranie mężczyzn, nasi przezornie wycofali się na z góry upatrzone bezpieczne pozycje. Ja się nie bałem! Miałem wymówkę w postaci laleczki na palcu. I twardo bym przy tym obstawał, gdyby przyszło co do czego. Poza Japończykami, którzy ochoczo się garnęli i stanowili większość wybrańców, tancerka miała spore kłopoty, aby kogoś wyciągnąć dobrowolnie. Czasem musiała użyć siły, a czasem odsłonić bardziej nogę.
Po 10' nadeszła kolej na panie. Nie było problemu. No może z jedną kobietą. Silną ekipę stanowiły Polki, zwłaszcza z tej grupki, która bawiła w hallu od 1 h. I Kasia, która przyjęła postawę „chciałabym, a boję się”, więc ją we troje wypchnęliśmy na środek. No i jako pierwsza naśladowała tancerkę brzucha. Nie ma jeszcze czym pomachać, ale nieźle sobie dawała radę. O 21:29 tancerka pokazała gest „zadzieram kiecę i lecę” i było po wieczornej atrakcji.
Tak naprawdę to wcześniej i później była muzyka „na żywo” i można było popląsać sobie. My poszliśmy pokazać dzieciom taką tradycyjną salkę, umieszczoną na piętrze. Tam zostaliśmy zmuszeni przez koalicję dziecięcą do zatańczenia. „Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo! I znowu noc będzie mało. Będzie głośno, będzie radośnie! Znów przetańczymy razem całą noc.” Skończyło się na jednym tańcu, co Kasia bezceremonialnie wykorzystała i nas sfilmowała, ale na szczęście było tak ciemno, że będę się wypierał, że to jestem ja.
Potem jeszcze rozegrałem z synem partyjkę szachów, przy kominku na parterze. Niestety, znów wygrałem. A szkoda. Bowiem na razie tylko raz wygrał ze mną, a ja tak się cieszyłem jakbym zdobył mistrzostwo.
CZWARTEK – 14 XI 2013
Śniadanie takie sobie. Najważniejsze, że były takie bułki-placki, które tu są bardzo dobre. Miejscowy (hotelowy) fotograf wystawiał zdjęcia z wczorajszego pokazu tańca brzucha. Nawet, jak na tego typu pamiątki, niedrogo, tylko po 3 € za odbitkę papierową. Na płytkach szklanych było drożej, ale nie zwróciłem uwagi po ile, bo akurat mnie zagadnął. Widział jak robiłem wczoraj zdjęcia, choć nie jako jedyny z całego grona turystów. Chciał zobaczyć mój aparat i zrobił nim kilka zdjęć. Chwilę pogadaliśmy i spytał ile kosztował. Musiałem sam sobie przypomnieć ile (to było pół roku temu!), a potem przeliczyć na walutę zrozumiałą dla niego. I nie zdążyłem odpowiedzieć, bowiem podeszło kilkoro skośnookich potencjalnych klientów, a my mieliśmy za 5' odjazd (o 8:30).
Wschód słońca
Po 1 h jazdy fabryka dywanów. I tu się rozczarowałem, albowiem minęliśmy tę, w której byliśmy już 2 razy. Zatrzymaliśmy się w innej o kilka km dalej. I tu się nie rozczarowałem, jeśli chodzi o oprowadzającego. Czwarty raz ten sam gość (jeśli dobrze pamiętam, bo teraz nie przypominał o tym, to jest Serbem lub Chorwatem) wyjaśniał mi jak powstają dywany, poszczególne kolory, nici jedwabne itp. W tym rejonie (Denizli) to rozumiem, że obskakuje wszystkie grupy z Polski, ale raz spotkałem go w fabryce dywanów w Kapadocji, kiedy byłem na podobnym wyjeździe razem z Jasiem, a więc jednak mały kawałek od tego miejsca.
Kiedyś częstowano przy takich okazjach rakiją i herbatą, teraz tylko tym ostatnim. Oprowadzający zmodyfikował też swoją gadkę zachęcającą. Już nie opowiada o tym, że jak przyjeżdża do niego mama, to przekręca swój dywan na drugą stronę, aby było czysto i pięknie. Spędziliśmy tam miło lub nudno ze 2 h. Było trochę osób, co się skusiło na dywan. Miałem ochotę na taki 50 m2 z jedwabiu, ale nie mieli akurat takich.
Po kwadransie jazdy, zmęczeni tak długą podróżą, mieliśmy 20' postój. Przynajmniej w sklepikach ceny były tu normalniejsze.
I dalej w drogę przez góry Taurus. A w trakcie namawianie na bardzo ciekawy rejs po zatoce w Antalyi (15 €) i na hammam (25 €). Niektórzy mieli i ten rejs w cenie. W naszym prospekcie nawet się nie zająknęli o nim, ale my nie paliliśmy się do tego. Tylko Kasia nie popływała na takim rejsie. Dzisiaj w programie miał być wodospad Arbuzowy - Karpuzkaldiran, co mnie ucieszyło, gdyż był piękny słoneczny dzień i o tej porze, co dojedziemy, powinien być świetnie oświetlony. Potem jazda do hotelu, a po kolacji Wieczór Turecki (35 €). Na poprzednich takich wyjazdach mieliśmy to w cenie, z tym że i te ceny były niższe, więc też się garnęliśmy. Tylko znów Kasia nie pobywała na takim wieczorze.
A jutro miały być skóry, jubiler, rejs i ponoć dużo wolnego czasu. A ci chcą skorzystać z łaźni tureckiej zostaną tam zawiezieni na koniec dnia autokarem, więc mają zabrać odpowiednie stroje, a przywiezieni do hotelu busem. I oczywiście nie ma żadnego zostawania w hotelu, ponieważ oni muszą się rozliczyć z tego, ponieważ jest to wyjazd sponsorowany. Ja Agatce wierzyłem i wierzę, ale co niektórzy mężowie mogli pomyśleć o swoich żonach pozostanie tajemnicą. Wyszło bowiem, że wszystkie kobiety mają swoich sponsorów. Zwłaszcza ta jedna pani z tyłu autokaru, w podobnym wieku jak jej siedemdziesięciokilkuletni mąż. No cóż, mogło dojść do paru małżeńskich sprzeczek po takim naświetleniu sprawy.
Później zgadaliśmy się z Agatką, że nasza świetna pilotka-rezydentka wyraźnie piła do nas. A niech tam sobie pije. Prześledziliśmy regulamin. I, o zgrozo! Był tam wyraźny odnośnik, co prawda czytelny jedynie przy użyciu skanującego laserowego mikroskopu konfokalnego, ale jednak czytelny! Mikroskopia konfokalna cechuje się zwiększonym kontrastem i rozdzielczością i jest używana m.in. do rekonstrukcji obrazów w trzech wymiarach. No cóż, nie wybranie się ze wszystkimi na zwiedzanie Antalyi ostatniego dnia pobytu groziło nam, że będziemy się musieli zgłosić ze swoimi dzienniczkami podróżnika i, co gorsze, ze swoimi rodzicami. Trudno, przechlapiemy sobie jeszcze bardziej niż do tej pory, ale nie poddamy się.
O 13:55 kolejne 15' przerwy i już o 14:35 znów dalej w drogę do Antalyi, dokąd zostało nam ze 40' jazdy. I zmiana planów. Ponieważ jutro ma być pochmurno i nawet deszczowo, więc wtedy pojedziemy nad wodospad a teraz od razu do hotelu, abyśmy zażyli słońca. A tego słońca na 1 h przed zachodem i w dodatku słońca będącego już nisko za górami okalającymi miasto od południa, to będzie tyle, że nie wiadomo, co z tym tak podarowanym wspaniałomyślnie czasem robić.
Wjechaliśmy do Antalyi od północnego-zachodu, gdzie zbudowano sztuczny wodospad z olbrzymim profilem głowy Atatürka i jego słowami „Bez wątpliwości nie ma piękniejszego miejsca niż Antalya” i skąd rozciąga się piękna panorama na miasto. Nie zatrzymaliśmy się tam.
Ktoś spytał o nazwę hotelu. Już miałem podać tę nazwę, ale pomyślałem, że nie będę podważał niezachwianego autorytetu naszej świetnej pilotki-rezydentki. Za to dostaliśmy wykład, że nie podaje nam wcześniej nazw hoteli, bo kiedyś się zdarzyło, że byli już w jakimś i dostała telefon, że mają pojechać do innego.
Jakieś 3 km przed hotelem zostaliśmy oświeceni jego nazwą - Sea Life i usłyszeliśmy pełen zatroskania i zrozumienia głos „I co, mówi to coś Państwu”? A mówi, choć nie ma ust. Kiedy tydzień temu dowiedziałem się, że będzie ten, a nie inne podane w Larze, to się ucieszyłem. Znacznie lepsza lokalizacja na tak krótki pobyt, aczkolwiek pozbawiona widoków na ładne zachody słońca. Zawsze jest coś za coś.
Z powodu remontu Akdeniz Bulvar, który to zaczynał się akurat od tego skrzyżowania z hotelem, musieliśmy objechać jeszcze spory kawałek drogi, aby zajechać od drugiej strony. Oczywistym jest, że Premio Travel nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Ale co niektórzy członkowie fanclubu pilotki-rezydentki MM, wysuwając zbyt daleko idące i mylne wnioski, zaraz by mnie zbesztali i za to, że się czepiam, chociaż, w moim mniemaniu, tylko stwierdzam fakt.
Potem zakwaterowanie i opaskowywanie odpowiednimi kolorami, niestety przez uczynnego boya a nie samodzielne i kolejne cenne minuty kończącego się jasnego, pogodnego i słonecznego dnia uciekały. Zeszło się do 16:00, więc zdecydowanie mogliśmy wcześniej pojechać nad ten wodospad. Kiedy byliśmy tam 2 lata temu trwała tam przebudowa okalającego parku. Ciekawiło nas jak tam jest teraz.
Wyszliśmy z hotelu korzystać z pięknej, słonecznej pogody w rzucanym na miasto cieniu wielkiej góry, zasłaniającej bezczelnie, opadające coraz niżej, słońce. Miałem plany, ale co z nich miało wyjść, tego nie wiedziałem. Szliśmy nadmorską promenadą. „Kieruj się na wschód tam, gdzie wreszcie sobą byś się poczuć mógł, kieruj się na radość, kieruj się na luz, niech cię tam zawiedzie geniusz blues.”
Wydawało mi się, że to będzie bliżej. I szybciej. Ale nie wziąłem poprawki na mniejsze nóżki. A jak na złość dolmusza ni widu, ni słychu. Do Miniature Culture Park czyli Mini-City mieliśmy ponad 2,5 km z hotelu. Nie pamiętałem dokładnie godziny zamknięcia tej atrakcji, ale to miało być raczej niedługo. I okazało się, że jest otwarte do 18:00 (na stronie internetowej widnieje, że do 7 pm), a więc mieliśmy ponad 1 h czasu. Bilety, i tu się zawiedliśmy - jedynie w postaci paragonu, po 7 TL od dorosłej osoby, a dzieci miały połówkę. Po nas do kasy podeszła jedna para młodych Turków (randka?), ale zanim my się wybraliśmy na teren zamknięty, to nas wyprzedzili i zostawili daleko z tyłu.
„Bilet” przedarł nam wpuszczający nas umundurowany ochroniarz pytając o narodowość. Kiedy usłyszał, że z Polski zrobił wielce wymowny gest „oj, to niedobrze”. Zaraz po zakamarkach mojej głowy zaczęły szaleć myśli typu „Co on do nas ma?”, „Sobieski mu pra-dziadka pogonił?” itp. Na szczęście chodziło mu troskę o nas, w jakim języku będziemy odsłuchiwać przygotowane informacje o danej budowli. Daliśmy mu do zrozumienia, że coś tam rozumiemy po angielsku i rosyjsku, więc zrobił wielce wymowny gest „Uff, jak to dobrze”. Pouczył nas, że nie wolno deptać trawników i podchodzić do makiet, i kategorycznie ich nie głaskać. Tacy byliśmy porządni, że nawet w całkowitych ciemnościach tego nie robiliśmy. Wielką atrakcją było odsłuchiwanie z kilku naraz włączonych audioinformatorów znajdujących się w pobliżu makiet obiektów i to w różnych językach. Świetny audiomiszmasz.
Oglądając miniaturowe makiety najwspanialszych budowli w Turcji w skali 1:25, ani się nie spostrzegliśmy, jak zrobiły się wokół nas tureckie ciemności. Skoro weszliśmy tuż po zachodzie słońca, to nie ma co się dziwić. Kasi zrobiło się zimno mimo włożonej dodatkowej kurtki, mi wystarczył zwykły T-shirt. Potem zrobiło jej się głodno i nawet niezawodny wafelek nie pomógł. Agatka przestała filmować, jak tylko zapadły ciemności i ruszyła z Kasią do wyjścia. W związku z zaistniałą sytuacją razem z Jasiem pstrykaliśmy już na akord, niekoniecznie tak jakbym to chciał i potrafił zrobić. Parametry zdjęć i kadrowanie pozostawiało wiele do życzenia.
Na sztucznej skałce, z nietypowymi budowlami skalnymi lub obiektami na wzgórzach, siedział sobie jakiś mężczyzna w ciemnych, lustrzanych okularach, czarnej opończy, w czarnych spodniach i czarnych pantoflach. Grał na czarnej trąbce Czarne słońca. Powiewające na wietrze, pomimo zupełnego jego braku, jego czarne szaty ozdobione były czarnym napisem Znamy się tylko z widzenia.
Po wyjściu ze strefy biletowej, jeszcze na terenie Minicity, jest kilka knajpek i pomimo braku klientów, jakaś była czynna. Ale rybna, więc odpadała, nie to menu. Na placu przed wejściem krzątali się wcześniej jacyś rzeźbiarze. Mieli jakieś mistrzostwa w rzeźbieniu na odległość albo na czas czy coś w tym guście. Teraz pozostały po nich tylko odpady w postaci 2 m - 3 m postaci, nie do końca wymodelowanych z kamienia(?), gipsu(?), marmuru(?), czy czego oni tam używają do tego. Było tego ponad 20 sztuk. A na niektórych pozostawione kieliszki po ciężkiej pracy. Bowiem grupie iluś tam pasjonatów, szalejących bez wytchnienia z młotkami i dłutami, przyglądała się podobnej wielkości grupa desperatów, oglądających bez wytchnienia tych szalejących bez wytchnienia z młotkami i dłutami.
My bez wytchnienia szukaliśmy czegoś do jedzenia w miejscu służącym do tego celu. Niby prawie centrum, ale jak na złość wszędzie daleko. Przy promenadzie tych lokali multum, niektóre nawet czynne, a klientów na lekarstwo, więc ta opcja odpadała. Nie byliśmy tak zdesperowani. Skierowaliśmy się na północ, w stronę Migrosa (ogólne to bardzo duże centrum handlowe 5M), który to nas poratował od pragnienia i upału 2 lata temu. Niby blisko ale mieliśmy tam 1.5 km.
Po drodze zaszliśmy na chwilkę do kompleksu Antalya Aquarium. Reklamuje się ono najdłuższym na świecie podwodnym tunelem – 131 m długości i 3 m szerokości robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie może robić karmienie w samo południe sharks'ów tzn rekinów. Nie odwiedziliśmy krewniaków, może innym razem. Zaszliśmy do McDonalds'a, ale zaraz wyszliśmy. Co to za atrakcja zjeść coś tam będąc w Turcji. To trochę obciachowe.
W końcu, po zapachach, dotarliśmy do strefy fastfoodów. Znaleźliśmy odpowiadający naszym gustom i zamówiliśmy skromnie 3 różnego rodzaju kebaby, a Agatka wzięła jeszcze zupę z soczewicy. Była dobra. Agatka też. Ale wolę ją bez cytryny. Oczywiście zupę. Spałaszowaliśmy co się dało i było nam mało. Więc jeszcze jednego kebaba dla wszystkich.
Jak już byliśmy w tej świątyni handlu, to zrobiliśmy zakupy w samym hipermarkecie Migros. Rodzinka poszła na łowy, a ja zostałem z plecakami. Żeby osłodzić sobie oczekiwanie zasiadłem w lokaliku z czterema stolikami i zamówiłem sobie sok z granatów. Z trzech dorodnych granatów. Szklana była taka na 1/3 litra, a sok tak słodziutki, że nie żałowałem tych 7 TL za niego. Sączyłem i się delektowałem. Sączyłem i czekałem. Sączyłem i na szczęście zdążyli się załapać na spróbowanie.
Naprzeciwko centrum handlowe 5M, po drugiej stronie ulicy Atatürk Bulvar, znajduje się Aktur Lunapark. Kusił swoim różnokolorowym rozświetleniem. I atrakcjami różnego typu. Więc oczywiście nie zaszliśmy tam. Może kiedyś. Już mi powoli brakuje miejsca w kalendarzu na może kiedyś, później, za kilka lat, w przyszłym życiu itd. Dzieci z trudem mnie powstrzymały, abym tam nie pobiegł. Wiosną byliśmy kilka dni w Eurodisneylandzie i na ten rok wystarczy tego typu atrakcji. Tłumaczyli mi jak tylko mogli. Pod naporem większości ustąpiłem.
Do hotelu 4 km spaceru, ale inną drogą niż w tą stronę. Przynajmniej przez połowę trasy, bowiem ścięliśmy trochę i znów doszliśmy do promenady. Kasia bardzo ubolewała na ten spacer, a to, że nóżki bolą, a to że, buty piją, a to, że lewa noga boli a prawy but pije. Na jakiś 1 km od hotelu zobaczyliśmy go i Kasia dostała nowych sił i parła do niego, że musieliśmy się sprężyć.
Na szczęście jutrzejszy dzień miał być dniem względnego odpoczynku, wytchnienia i realizacji naszych własnych planów.
PIĄTEK – 15 XI 2013
To miał być nudny dzień, bowiem świadomie zrezygnowaliśmy z niespodzianek zapewnianych nam przez Premio Travel, przekładając je nad nasze niecne zachcianki, które w pierwotnych planach, tego właśnie dnia, wolnego od innych atrakcji, które bylibyśmy wstanie poświęcić na rzecz innych, niekoniecznie lepszych, ale zapewne bardziej nas interesujących lub nam odpowiadających, chciałem udać się, oczywiście że nie sam, ale razem z moją rodziną, i co jest zapewne także oczywiste, że nie piechotą ale samochodem i to w dodatku wypożyczonym gdzieś na miejscu, do tych dwóch wodospadów położonych w niedalekiej odległości jeden od drugiego, a o wysokości względnej pierwszego Uçan 1 wynoszącej 62 m w pionie, a drugiego Uçan 2 – 78 m, i leżących w Serik, jednostce administracyjnej drugiego rzędu, odpowiedniku naszego powiatu, niedaleko miejscowości Kozan, a oddalonych o 70 km od centrum Antalyi, czyli dzielnicy Kaleiçi, a na które mam chrapkę od kilku lat, ale jakoś wciąż nie po drodze mi do nich było, nad czym ubolewam całymi dniami i nocami, a co mnie niestety doprowadza do frustracji z powodu niezrealizowanych planów, które znów musiałem skorygować z kilku powodów, a do najważniejszych z nich należało to, że dzień był znacznie za krótki, o czym, wstyd powiedzieć i się przyznać do tego, ale zupełnie zapomniałem i nie wziąłem pod uwagę przy wcześniejszym planowaniu, i to że, ale o tym przekonałem się dopiero na miejscu, a co okazało się dla mnie pewną niespodzianką na minus, jest spory niedobór wody powierzchniowej w rzekach, strumieniach, roztokach, strumykach, potokach, strugach, strużkach, ruczajach i innych ciekach.
W każdym bądź razie przed pójściem na śniadanie byliśmy bardzo ciekawi, czy nasza opiekunka nie przyjdzie po nas i nie pogrozi nam paluszkiem za wagary. Ale nie! Odjechali bez nas i to aż 5’ po wyznaczonym czasie, czyli po 8:00. Nawet nie zasłużyliśmy na kwadrans studencki.
Na śniadanie – Jest! Yes! Je! – roszponka. W końcu się doczekaliśmy! Dzieci popatrzyły na nas z wielką obawą i przerażeniem, jak zasypałem duży talerz sałatą, zwaną roszponką warzywną (Valerianella locusta). Ale to była porcja dla dwojga! W Polsce jest ona taka mizerna. I krucha. I aż żal ją jeść. A tu dorodna i smakowita. Zwolennicy sałaty rukoli, do których absolutnie nie należę, mogą mieć całkiem inne zdanie. I ja to akceptuję i szanuję, co więcej, z całą stanowczością popieram, a co jeszcze więcej, życzę jak największej liczby smakoszy tejże. Zawsze to będzie mniej chętnych do roszponki.
Dzień rzeczywiście był pochmurny i się zapowiadało źle. My z hotelu wyczłapaliśmy się dopiero o 9:30 i zaraz udało się nam złapać dolmusza. Był pusty i ujechaliśmy nim nawet z 500 m. Potem kierowca zostawił nas samych w busie na pastwę losu. W zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, aby zgarnąć kasę z dolmuszem. Ale byliśmy grzeczni i poczekaliśmy na kierowcę, aż wróci z WC. Nie jechał do centrum, ale to było zawsze coś tzn. 3 km i wysiedliśmy za Minicity.
Przeszliśmy promenadą mając po prawej puste plaże Juraty, miałem na myśli Antalyi. Nie chodziłem wcześniej tędy, mijaliśmy liczne kafejki i restauracje nadmorskie, w tym nieliczne jeszcze czynne. I ,nieliczne osoby dwunożne. Zaraz przyczepił się do nas niskopodwoziowy pies, który idąc z nami denerwował mijane przez nas liczne koty, czasem pojedynczo, czasem grupkami, które czuły się tutaj wyśmienicie.
Przed serpentynką prowadzącą do pętli tramwajowej, nasz piesek, nie wiedzieć kiedy, gdzieś się zapodział. Podeszliśmy do przystanku, znajdującego się naprzeciw Muzeum Archeologicznego, i przystanęliśmy przy pustej wiacie. Ta pierwsza wiata była zapełniona przez kilka osób i watahę psów. Te ostatnie widząc nowych ochoczo zmieniły miejsce stacjonowania stając, siadając lub kładąc się obok i zapewne na coś licząc. Ale na co, to nie wiem. W pewnym momencie psy poderwały się i wybiegły na ulicę obszczekując mijane samochody. Nic nie wskórawszy wróciły grzecznie do nas, aby po chwili, z niewiadomego nam ludziom powodu, rzucić się z jazgotem, szczekiem i ujadaniem na idącego przez skwer, jakieś 50 m od nas, mężczyznę. To był miejscowy, a w każdym razie nie turysta zagraniczny. Oczywiście trwało dłuższą chwilę zanim się zorientowaliśmy o co tu chodzi, gdyż nie widzieliśmy celu czy powodu tego zamieszania. Agresywność wykazywały trzy psy, dwa pozorowały ją dodając efekty dźwiękowe, a dwa podbiegły dla towarzystwa, aby potem nie było, że się nie angażują w poczynania szefa i nie pracują na rzecz lokalnej psiej społeczności. Zaatakowany mężczyzna ani myślał się poddać psiej większości i rzucał w nie czym popadło i udało się mu podnieść z ziemi oraz próbował kopać, aby te nie zbliżyły się zanadto. Nie trwało to długo i psy odpuściły i grzecznie wróciły do nas. Było to zjawisko przez nas niezrozumiałe, bowiem nie zauważyliśmy racjonalnego i dającego się w prosty sposób wytłumaczyć. Przychodziły nam do głowy pomysły typu, że zrobił im kiedyś jakąś krzywdę i one to sobie zapamiętały, że miał nieprzyjemny dla nich zapach, np. mocno koci, że miał nieczyste myśli. W każdym razie po tym zdarzeniu wysyłaliśmy do piesków (każdy z nich ważył od około 20 do nawet 30 kg) pozytywne fluidy.
Przyjechał tramwaj i pożegnaliśmy się z nimi. Do drugiego wagonu wtargnęła wycieczka szkolna. Tramwajem dojechaliśmy sobie do Bramy Hadriana. Tam trochę pobuszowaliśmy i pomału kierowaliśmy się w stronę ulicy Mevlany.
Po krótkim spacerze, nie kombinując już więcej, aby jakoś dojechać dolmuszami do naszego dzisiejszego celu, czyli do wodospadu Düden Górny, wsiedliśmy do taxi. W końcu to 15 km i trochę by trwała jazda łączona busami, a tak za około 3 razy większą opłatę mieliśmy bezpośredni transport.
Jechaliśmy inną drogą niż 2 lata temu i zajechaliśmy z innej strony. A tam pusto. Część bud zamknięta i czekająca na kolejny sezon, część otwarta i jakoś egzystująca. Ogólnie marazm i wegetacja. Planowaliśmy, że po zaliczeniu parku z wodospadem, zjemy sobie po kebabie u Mamy Boss, jak określał ją facet, który był jednym z jej synów, a który pomagał przy dzieleniu jedzeniem. Tak nam się to wtedy podobało, że teraz w ogóle nie wzięliśmy poprawki na to, że jest dawno po sezonie. Kiedy więc ujrzeliśmy jakieś resztki mięsa na ruszcie i to w dodatku coś dziwnie białe, znaczy z jakimś białym czymś, które mogło być nalotem, to odeszła nas ochota na kebaba w tym miejscu. Z sympatii do smacznego kebaba zjedzonego tu w sezonie kupiliśmy tylko dwie małe wody. Jak to się można w życiu rozczarować i tak wielką chęć mieliśmy na jedzenie. To był żelazny punkt naszego dzisiejszego programu, niemal kwintensencja całego wyjazdu, zwłaszcza dla dzieci, które jeszcze dość dobrze to pamiętały. A tu klops, a właściwie kebab z jakimś białym nalotem.
Wejście na teren parku kosztowało naszą rodzinę 10 TL. Ogólnie ludzi niewielu, a turystów jeszcze mniej. Z obcokrajowców spotkaliśmy grupkę Niemców i rosyjskojęzyczną rodzinkę. Poza tym mocno pochmurnie, mniej zielono i zdecydowanie mniej wody niż w lipcu 2 lata temu. A tą wodą w rzekach na jesieni mocno się rozczarowałem. Miałem nadzieję na większe jej ilości, a tu jej mniej niż latem bywa.
Bez filtru polaryzacyjnego...
...i z filtrem polaryzacyjnym
Zrobiliśmy pętlę odwrotną niż wtedy. Zeszliśmy do pieczary a wtedy wychodziliśmy z niej. Kapiąca z sufitów woda nie sprawiała takiej frajdy jak latem. W zasadzie nie sprawiała żadnej frajdy. Prawdę mówiąc była wręcz denerwująca. I zimna. Po wyjściu z jaskini, w dole u stóp wodospadu nadal kapało. Tego było już za wiele. Wody było ze dwa razy mniej, w dodatku bryza z wodospadu nie powinna aż tak daleko nieść, zwłaszcza że nie wiało. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że to jednak wina chmur. A to co kapało to deszcz typu mżawka.
W dole parku była nieczynna restauracja, ale jakiś gość przez ogrodzenie sprzedawał gotowane kolby kukurydzy. Dzieci miały wielką ochotę na nią, więc przez płot zrealizowaliśmy transakcję wiązaną. Chwilkę pokręciliśmy się jeszcze i opuściliśmy wodospad Düden.
W jednej z bud przed parkiem Agatka dokonała innej transakcji wymieniając liry na jakieś kolorowe chusty. Korzystając z okazji spytaliśmy o dolmusz do centrum. Miał to być nr 66 i ledwo doszliśmy pod iluzoryczny przystanek pod apteką, jak przyjechał. Podróż do centrum upłynęła nam miło na przysypianiu i szybko bowiem już po godzinie dojechaliśmy. Przez chwilowe przebłyski świadomości zauważyłem znajome motywy. W końcu zatrybiłem, że trzeba wysiadać, gdyż do Kaleiçi nie powinno być daleko. W tym samym czasie kierowca dolmusza zawołał do nas, że tu jest centrum.
Wysiedliśmy na ulicy Mevlany, około 15-tej, i typową dla Antalyi kładką dla pieszych, a więc z ruchomymi schodami, przebrnęliśmy na jej drugą stronę. I tam nieopatrznie pod barem restauracyjnym dumaliśmy, co dalej. Akurat znów zaczęło kropić. Iść w stronę Kaleiçi czy przekąsić? Zbyt wielu klientów nie było. Iść czy jeść? Nurtujące ludzi od zarania dziejów pytanie przewijało się przez nasze głowy nie dając spokojnie pomyśleć. Jeść czy iść? Wygrała opcja alfabetyczna. Zostaliśmy, aby zjeść.
Zresztą obsługa, widząc nasze zdezorientowanych turystów, na jakich mogliśmy wyglądać, kiedy tak się miotaliśmy z podjęciem decyzji, gorąco i intensywnie nas namawiała na skorzystanie z ich palety usług. W sezonie pewnie coś się trafia, poza miejscowymi, ale poza nim, to raczej rzadkość, więc należy korzystać z okazji. A przecież to było aż 1 km od Kaleiçi i to nie przy wybrzeżu.
Weszliśmy i zamówiliśmy, wskazując na rysunki w menu, a dodatkowo pokazując palcami ile czego chcemy. Wydawało się, że zrozumieli. Ale przyszedł jakiś anglojęzyczny Turek i spytał nas, co sobie życzymy. O, życzyć, to sobie byśmy bardzo dużo chcieli i mogli. Ale wracając do menu, powtórzyliśmy manewr z pokazywaniem wzbogacony o fonię angielską. Wydawało się, że zrozumiał. Poszliśmy na piętro. Ale przyszedł jakiś anglojęzyczny Turek i spytał nas, co sobie życzymy. Powtórzyliśmy powtórzony manewr z angielską fonią. Wydawało się, że zrozumiał. Siedzą czekaliśmy, czekając siedzieliśmy. Ale przyszedł jakiś anglojęzyczny Turek i spytał nas, co sobie życzymy. Zaczynało się robić ciekawie! A jemu, tym razem, chodziło tylko i wyłącznie o picie. No tak, rzeczywiście, zapomnieliśmy zupełnie o tym zaaferowani zamawianiem jedzenia. Domówiliśmy wobec tego coś dla każdego. Wreszcie przyniesiono jedzenie i zaczęło go ubywać, kiedy wzięliśmy się za robotę. Ale przyszedł jakiś anglojęzyczny Turek i spytał nas, co sobie życzymy. Teraz chodziło mu, co jeszcze sobie życzymy. A my nie braliśmy dużo, dla każdego po cosiu. Jakoś nie byliśmy głodni, więc podziękowaliśmy za troskę. Potem my zeszliśmy do anglojęzycznego Turka, celem uregulowania należności. W trakcie naszego pobytu w knajpce przybyło z kilkunastu klientów przy stolikach na zewnątrz pod antresolą. Anglojęzyczny Turek wyjaśnił nam jak mamy dojść do Kaleiçi. Ale żebyśmy przypadkiem nie poszli gdzieś indziej udał się z nami do skrzyżowania ponad 100 m dalej. I tam jeszcze raz wyjaśnił, że mamy skręcić w lewo, kiedy dojdziemy do końca tej ulicy prowadzącej w stronę morza. Pożegnaliśmy się bardzo wylewnie dziękując za troskę i serdeczność, której szczerze mówiąc mieliśmy dość, ale nie chcieliśmy nikogo urazić odtrącając bezinteresowną pomoc.
Przy tej ulicy spotkaliśmy ET. W zasadzie to było tylko biuro IT, czyli Informacji Turystycznej, dla niezorientowanych. Spytaliśmy się o spektakl grających fontann. Cztery lata, dwa tygodnie i pięć dni temu taki spektakl oglądaliśmy o 17:30 i mieliśmy nadzieję, że teraz też będzie o tej porze. Być może wtedy były też o innej porze, ale tego nie wiedziałem. Niestety, okazało się, że ze względu na niezbyt sprzyjającą aurę, za dużo wilgoci w powietrzu, spektakl się nie odbędzie w dniu dzisiejszym. Albo się odbędzie, ale w godzinach późniejszych i nieznanych. Prawdopodobną godziną była 20:00. Dla nas za późno. Trudno. O tej porze już dawno chcieliśmy być w hotelu.
Agatka podpuściła mnie, abym spytał na te dwa wodospady, jak tam dokładnie dojechać. W końcu, gdzie jak gdzie, ale w takim miejscu powinni wiedzieć. Nie wiedzieli. Myśleli, że chodzi mi o któryś wodospad na rzece Düden, Kurşunlu lub Manavgat. Dopiero jak uściśliłem i podałem dokładniejszy namiar, to po znalezieniu w internecie, coś tam zajarzyli. Ale nic nowego mi nie powiedzieli, a o samym pieszym dojściu do obu wodospadów nie mieli tam bladego pojęcia. No trudno, może kiedyś przyjadę wiosną i będę miał więcej czasu, aby tam się udać i przemierzyć do nich szlak. Ciekawostką było, że pracownicy biura woleli rozmawiać po rosyjsku niż angielsku.
Pokręciliśmy się trochę po centrum Antalyi, ale tym razem nie schodziliśmy do portu. Ciekawe czy jest tam gdzieś Maluch, którego widzieliśmy kiedyś (dokładnie nie pamiętam kiedy). Kasia z Jasiem pozorowały zaangażowanie w zabawy przy figurach dzieci bawiących się w różne gry, które w dobie komputerów, PlayStation i McDonalds’a dawno odeszły do lamusa i większość z obecnego pokolenia rówieśników moich dzieci pewnie nie miałaby pojęcia o niektórych z nich.
Mój komplet hacli gdzieś kiedyś wcięło, jak to w życiu bywa. I kiedy się Jaś urodził i zdarzyła się okazja, albo i ja sam szukałem tej okazji, już nie pamiętam dokładnie, ale to nieważne, to nabyłem taki nowy komplet hacli. Przyznaję, że z fajerkami było gorzej. I nie mam swojego zestawu do zabawy. Kiedy miałem ku temu sposobność byłem za mały, a potem jakoś wypadło mi to z głowy, zapewne pochłonięty byłem innym ciekawym sposobem spędzania czasu.
W miłej popołudniowej atmosferze patrzyliśmy jak dzień zamienia się w noc. Jeszcze jakieś fotki. I kotki to tu, to tam. Jakieś soczki z pomarańczy i granatów. I kroczki, ze cztery do przystanku tramwajowego. I sam tramwaj, a w nim, na Bolka oko, połowa pasażerów to turyści, a druga połowa to pianino reklamujące trwający właśnie 14. Antalya Piano International Festival.
Z pętli tramwajowej – już nie było tego stado psów z przed południa – wracaliśmy do hotelu piechotą, to było ponad 5 km i Kasia dzisiaj nic nie marudziła. Zupełnie nie to dziecko. Ale dziś nie siedzieliśmy długich godzin w autokarze, więc szła do przodu jak przecinak, niczym jakiś stachanowiec.
Jakież to robi niesamowite wrażenie. Tyle różnych knajp, większość zamknięta, część jakby czynna, ale szalała w nich pustka. Dosłownie na palcach jednej ręki można było policzyć w ilu z nich przebywali klienci. A na palcach trzech rąk ilu ich było razem. W jednej takiej knajpce, która była czarna, siedział na czarnym stołku mężczyzna w czarnym fraku, w ciemnych, lustrzanych okularach i grał na czarnej wiolonczeli Czarnego Alibabę, a pod czarnym sufitem, czarne balony z czarnymi literami ułoży żyły się w słowa Dudu, Şikidim i Şimarik.
Do naszego hotelu dotarliśmy przed 19-stą i przy recepcji spotkaliśmy naszą rodaczkę z wycieczki. Okazało się, że oni wrócili już dawno ze wspaniałej wycieczki, bo jakieś 10’ temu. I w ogóle, i w szczególe powinniśmy bardzo szczerze żałować i posypać sobie głowy popiołem, że nie pojechaliśmy z nimi. A spędzili ten dzień w miłej i cudownej atmosferze stania ponad godzinę w korku i przebywając po kilka godzin w skórach i u jubilera i zachwycając się promocyjnymi, specjalnie obniżonymi dla nich cenami najlepszych na świecie w swojej dziedzinie produktów. I że to była wprost wspaniała i niezapomniana przygoda dla dzieci.
W którymś momencie na tej wycieczce chciałem zażyć Jasia pytając go o specjalną obniżkę o -50%. Nie dał się zażyć. Wiedział, że minus i minus dają plus. Ale nie wszyscy o tym pamiętają.
Rodzinka chciała jeszcze skorzystać z basenu hotelowego, więc zeszli do niego, a ja zająłem się upychaniem i ubijaniem naszych rzeczy, aby zmieściły się w trzech walizkach. Jedna mieliśmy trochę większą i trzeba było ją trochę odciążyć, aby nie miała zbyt wiele ponad 20 kg.
W końcu wrócili z basenu, gdzie dzieci poszalały sobie nieźle, a na koniec waląc się głowami. Wjeżdżali windą razem z naszym tureckim przewodnikiem, bodajże Wedet mu było na imię. A że windy były ogromne, aż na 8 osób, więc nie zauważył, że jedzie razem z Agatką i dziećmi i nie zdradził nam godziny odjazdu autokaru z pod hotelu na samolot wylatujący o 6:30. To miało widać pozostać dla nas tajemnicą. Byliśmy ciekawi, czy nasza nad wyraz troskliwa pilotka-rezydentka uchyli rąbek tego sekretu, czy też w poczuciu urażonej dumy, że nie wybraliśmy się na extra wycieczkę, nie raczy nas o niczym poinformować.
SOBOTA – 16 XI 2013
Było ciężko wstać. Ale trudno, jak mus, to mus. O drugiej w nocy zadzwonił telefon hotelowy będący codziennym, a teraz i nocnym, narzędziem przypominającym o wstawaniu dla całej naszej wycieczki. Dzieci były wprost zachwycone tym wczesnym wstawaniem i prawie nieprzytomne trzeba było je ubierać.
Z całym naszym dobytkiem zjechaliśmy na dół i na recepcji dostawiliśmy nasze bagaże do innych tam stojących. Spotkaliśmy małżeństwo siedzące za Agatką i Kasią. Pogratulowali nam tego, że nie byliśmy z nimi na wycieczce. A jak tylko zobaczyli, że nas nie ma, to od razu pożałowali, że sami nie zrobili tego samego, co my.
Śniadanie o 3:00 było więcej niż skromne. Bułeczki tak suche, czerstwe i nieliczne, że szybko się rozeszły. Dobrze, że nam udało się załapać po jednej, bowiem ci , co przyszli trochę później już się na ten rarytas nie załapali. A było ich jeszcze nie mało, grubo ponad ćwierć grupy. I się zaczęło pomstowanie i złorzeczenie. I zaczęło się narzekanie. Ogólnokrajowe. Ale nikt chyba nie raczył czegoś z tym zrobić. A ile było gadania, kiedy ktoś z tych, co przyszli wcześniej, zostawił jakieś pieczywo na talerzu. Że jak tak można i to Polak Polakowi wilkiem. Przecież oprócz bułek były jeszcze ogórki, pomidory i sery oraz jakieś różne mazidła w miseczkach. I gorące napoje.
O 3:30 wpakowaliśmy się do autokaru – innego niż jeździliśmy do tej pory – i pojechaliśmy na lotnisko. Ani Turek, ani nasza świetna pilotka-rezydentka nie odezwali się do nas, więc i my też tego nie zrobiliśmy. Nie wiem czy nas obgadała wczoraj, ale raczej nie, bo by nam to wcześniej spotkane małżeństwo powiedziało. Chyba.
Na lotnisku na czarnym segwayu jeździł facet w ciemnych, lustrzanych okularach, czarnym kowbojskim kapeluszu, czarnej jedwabnej apaszce, czarnej wełnianej marynarce, czarnej lnianej koszuli, czarnych krótkich spodenkach jeansowych, czarnych bawełnianych skarpetkach, czarnych chińskich trampkach i grał na czarnej gitarze Czarny blues o 4 nad ranem. Za sobą ciągnął czarny transparent z czarnym napisem Gdy mi ciebie zabraknie. To było po jednej stronie. Ale za to na drugiej stronie na czarnym tle widniały czarne słowa: „Bana Sade hadi bye bye, bundan böyle bizi mazi say, sanma ki içim buruk degil, e ayrilik bu, kime kolay?”.*
* Przedstawiam bardzo umowne tłumaczenie, w jakimś tam stopniu jednak oddające sens. Jest to pierwsza zwrotka piosenki Aşk Gitti Bezden w wykonaniu Tarkana.
„Za twoim pozwoleniem odchodzę, cześć, teraz już należę do przeszłości, nie myśl, że jestem uspokojony, rozstania nie są dla nikogo łatwe”.
COŚ W RODZAJU WSTĘPU I ZAKOŃCZENIA W JEDNYM
Tego typu wyjazd do Turcji pierwszy raz zaliczyłem razem z Agatką wiosną 2009 r. Było to na zaproszenie Świata Książki a organizatorami były zupełnie inne firmy Jet Touristic (od 2012 r. zniknęli z rynku polskiego), odpowiedzialną za czartery, i DE&HA Turism, dbającą o pobyt turystów w Turcji. Drugi raz byłem z Jasiem. I trzeci raz znowu z Agatką. Za każdym razem nasi przewodnicy i piloci naprawdę z sercem i zaangażowaniem starali nam się pokazywać i opowiadać dużo. I nie tylko to, co było w oficjalnym programie. Może działo się to dlatego, że byli to przeważnie Turcy mówiący po polsku, oprócz tego wyjazdu z wiosny 2011r., kiedy za pilotów mieliśmy małżeństwo polsko (Ona) – tureckie (On).
I właśnie na tym ostatnim tego typu wyjeździe mieliśmy wycieczkę fakultatywną z Efezu na Wzgórze Słowików, aż za 15 €, a nie jak teraz za jedyne 35 €. A tak na marginesie, pewne bardzo duże polskie BP oferuje w 2014 r. taką wycieczkę (Efez + Meryemana) z hotelu Pine Bay tylko za 70 €. Dla porównania, właśnie w 2011 r. mogliśmy za 120 € wybrać się na jednodniową wycieczkę samolotową z Antalyi do Stambułu, ale nie skorzystaliśmy z tego, gdyż wybraliśmy się do wodospadu Alara. Ale znowu to samo pewne bardzo duże polskie BP za dokupienie obiadokolacji za tydzień pobytu tylko ze śniadaniami chce aż 200 PLN, a nie tylko 130 € jak teraz.
Nie jestem w żadnym wypadku przeciwnikiem wycieczek fakultatywnych, gdyż w niektórych sytuacjach dla jednych, a niemal zawsze dla drugich, będzie to jedyna możliwość zobaczenia czegoś poza programem. Ale dlaczego są to przeważnie ceny wzięte z kosmosu, to nie wiem – oczywiście poza nadmierną chęcią zysku.
Kiedy dostałem to zaproszenie, to pierwsza chętna do wyjazdu była Kasia. W końcu zdecydowaliśmy się na wyjazd całej rodziny. A co tam. I co kolejne zaproszenie, to i coraz wyższa jego cena była. Jak nie bezpośrednio, to pośrednio. Poprzednio obiadokolacje były już w pakiecie, a można było wykupić lunche i tzw. opiekę przewodnika wraz biletami, do tych miejsc, gdzie były wymagane. I to były pakiety, gdzie zarabiali na nas, ale nie aż tak lichwiarsko, jak teraz. Oczywiście tych pakietów nigdy nie braliśmy. Bilety potrafimy sobie kupić sami i zobaczyć, co trzeba też. Ale nikt nam potem nie dawał do zrozumienia, że jestem wycieczkowiczem drugiej lub trzeciej kategorii. W cenie za każdym razem był też Wieczór Turecki i to za każdym razem w tym samym lokalu. Dobrze, że za każdym razem inna kobieta wykonywała taniec brzucha, więc była jakaś odmiana.
Różnorodnych wypadów zagranicznych mam na koncie więcej niż lat na karku, więc mam też jakieś tam doświadczenie, które z większym (rzadziej?) lub mniejszym (częściej?) skutkiem staram się wykorzystywać. Poza tym zamiast w czepku, urodziłem się z mapą. I pracuję w takiej branży.
No i wydaje mi się, że jednak nie należę do osób, które kupują sobie kostium lub buty pasujące do koloru plaży ze zdjęcia katalogowego jakiegoś BP, i nie lamentuję, że piasek za mało romantycznie przesypuje się przez palce i w dodatku nie ma akurat pełni Księżyca albo tego piasku wręcz za dużo, zwłaszcza na pustyni, i jest za wiele słońca, szczególnie latem nad Morzem Śródziemnym, a w ogóle to woda jest za mokra. Nie przeszkadza mi też zawodzenie dochodzące z miejsc kultu religijnego, jak to potrafią niektórzy określić, ani zbyt wielka ilość wyznawców Islamu lub brak schabowego w kraju muzułmańskim Lub głośne bicie dzwonów w innym przypadku. I potem skarżą się i awanturują jak małe dzieci z byle powodu.
Premio Travel oferował GRATIS dla każdego pakiet wycieczkowy o wartości 600 PLN. Z moich obliczeń bilety wstępu kosztowały w przeliczeniu 105 TL, a więc prawie 200 PLN. Wynika, że pozostałe 400 PLN to było chyba za to opowiadanie.
Jako, że byliśmy w dwie pary, ja z Jasiem i Agatka z Kasią, to mieliśmy osobne dwa pokoje, i trzeba przyznać, że starali się, aby były blisko siebie położone. I mam na myśli bliskość w poziomie, a nie w pionie.
Pod koniec listopada Agatka została klientem VIP biura podróży Premio Travel. Ja nie zasłużyłem na to. I dostała ofertę wyjazdu. Ale nie do Turcji. Do Tajlandii. Ale to zupełnie inna bajka.
Ktoś czytając zbyt uważnie mógłby zauważyć, że mam awersję do wody, do hotelowych basenów i łaźni. Nie podobnego. Otóż dokładnie w dniu uroczystego otwarcia tunelu Marmaray, łączącego Azję z Europą, drasnąłem się w lewego kciuka. Po założeniu na niego sześciu szwów powiedziano mi, żebym nie zapraszał tam żadnych bakterii, gdyż jest to niemile widziane i żebym codziennie zmieniał białe ubranko na kciuku. Więc ja grzecznie się posłuchałem i zastosowałem do zaleceń. Kiedy bywałem przy basenie, tylko dla towarzystwa ma się rozumieć, to widziałem jak te wstrętne bakterie się oblizują i obficie ślinią na widok mojego gałganka, a właściwie tego, co krył. Niektóre były tak sprytne, że jakoś się dostawały w pobliże skaleczenia i podążały pospiesznie ku celowi z nożem oraz widelcem. Ale ja je wtedy młotkiem po głowie i było po sprawie. Szwy zdjęto mi już po przyjeździe do kraju.
Nie chciałem się rozpisywać, więc przedstawiłem wszystko w wielkim skrócie. A w ogóle, to wszystko przez Agatkę. Miałem zamiar jedynie w zasadzie podpisać tylko parę zdjęć i tyle byłoby z tej relacji, bowiem nic nowego oraz ciekawego nie odkryliśmy. Ale żona wpadła na pomysł, żebyśmy tak, każdy z nas z osobna, coś tam napisali. Głównie chodziło o zmotywowanie dzieci. Kasia podejmowała kilka razy wyzwanie, ale po trzecim zdaniu przechodziła jej ochota. Jaś wolał skupić się na czytaniu. A ja jakoś tak naiwnie dałem się wrobić. Inna sprawa, że to biuro podróży dostarczało nam nieustannie rozrywek i motywacji do tego opisania, więc jestem im za to wdzięczny niewymownie.
Pomimo moich wysiłków mogłem dopuścić się błędów, aczkolwiek starałem się jak mogłem, a jak nie mogłem, to wtedy się nie starałem, aby było ich jak najmniej. Niestety jestem bardziej techniczny niż humanistyczny, więc z językiem polskim miałem i mam na bakier, o czym może poświadczyć pod przysięgą moja polonistka z ogólniaka.
W związku z zawiązanym wiadomym i wiążącym, ale nic nie ważącym, ważkim zalążkiem związku uwiązanej na wiązce wąskiego wiązu związanej wiązanki rozwiązłych podwiązek zauważam że:
OK., OK. nic nie wiem, nic nie wiem, ale Józek, nie daruję Ci tej nocy, kiedy w drodze do jej serca pojawiła się różowa kula. No i co mi panie dasz skoro po prostu stało się, aż żal prostych słów, że nawet prorocy świata i ja sam też wiem, że nie ma wody na pustyni. (Bajm - 83)
Ściany mają uszy, uszy znakomite zwłaszcza w klatce lwa, gdzie siedzimy małpa i ja, a wokół nas martwa woda, istny diabelski krąg. Tak, czaruj mnie dalej i mów ucz się, ucz się, a ja wiem, że to moja wina, wielka wina, bo chciałem zbudować piramidy na niby. (Martwa woda - 84)
Przecież królu, mój królu, płynie w nas gorąca krew, a Kaśka i ja, to dwa serca, dwa smutki, niczym diament i sól. Więc proszę, chroń mnie od złego, gdyż zbliża się wielka inwazja, już wdrapują się szczury na mury i hiena. (Chroń mnie- 86)
Ja wiem, że możemy robić to, co chcesz i miłość nie umiera, bo to męski świat. I cóż, że święte miasto, wokół jezioro szczęścia, a w nim nagie skały, niczym ogień i lód. (Nagie skały - 88)
Bawisz się mną, ale choć raz bądź częścią mnie, a miłość i ja, istna biała armia, jak żywe cienie u stóp szklanych gór, powiemy żegnaj smutku i zabieraj się stąd czym prędzej. (Biała armia - 90)
Już bez Ciebie trwa ta sama chwila tam gdzie raj oraz gdzie Katarzyna i księżyc, bo przyjaciel jest jak płomień z nieba, na dobre i złe, za… za… za…(Płomień z nieba - 93)
I tak dzień za dniem, jak dziecko we mgle, bowiem życie nie jest magią i potrzebne jest dziesięć przykazań, nie tylko perłowa, łatwa miłość, zwłaszcza kiedy wkraczamy na most sumień i w dole są łąki pełne snów, a Etna wygląda jak łysa góra. (Etna - 95)
Miłość to taki dar, że nawet wieczna zima może powiedzieć widziałam ją jak lato ze snu. Żal mi tamtych nocy i dni, więc siedzę i myślę, kiedy mnie okłamiesz, Olek. Zawsze w sercu mym jest kołysanka dla Agaty i żadne kolce róż, Dakota lub taka Warszawa nie przeszkodzą mi. (Beata - 98)
Och, Lola, Lola, o tobie mówią w każdy nowy dzień, że jesteś jak kobieta lub plama na ścianie. Chodź do mnie, chodź za 7 gór, 7 rzek i kamienny las. Po prostu Lublin – grodzka 36a, co jest jak wyspa bezludna 12 stopni od równika, gdzie szklanka wody jest ważniejsza niż modlitwa o złoty deszcz, mandarynki, pomarańcze. (Szklanka wody - 2000)
Ameryka, być z Tobą, to jak siła i lęk, noc po ciężkim dniu lub bieg po cienkim lodzie. Raz, dwa, trzy teraz ty jesteś jak dziecko, a może to tylko plotka, że nie ma Ciebie? Wychodzę i wiem, że tamten maj, wiosna w Paryżu czy też wielkie plaże małe wyspy, to tylko zwykłe myśli i słowa. (Myśli i słowa - 2003)
Teraz płynę na Chłodnej między brzegami. Tak wiem, nie pokonam sercem skał, gdy nie słychać braw i gdy miłość jak lód. Gdybyś tylko chciał, ale nigdzie już nie znajdziesz jej, bowiem złota brama zapadła w lazurowy sen i został jeno biały stół. (Teraz płynę - 2005)
Twoja planeta jest jak alabaster lub góra dół, żadne kłamstwa i sekrety, choćby piękne i podłe, w stylu zostań dla mnie, nie pomogą tobie, sobie, jej kiedy miłość przeszła obok jak blondynka w siódmy dzień tygodnia. (Blondynka - 2012)
I to były takie czary mary, czyli krótka historia napisana rano piechotą do lata, ale pamiętajmy, że kraina miłości wciąż jest w każdym z nas. (składanki The Best i Ballady – 1992-2008)
Odpowiedzi
najważniejsza jest...
Wysłane przez jacky6 w
autoryzacja tekstu...
który czyta się jakby się było obok reportera...
szacun...
A ja czekam i czekam...
Wysłane przez Iza w
I'm sorry...
Wysłane przez piosharks w
...bardzo mi przykro, dziwny przyczynowo-skutkowy ciąg zdarzeń oderwał mnie od przelania tekstu analogowego na postać cyfrową. Samo to się nie chce zrobić, a nikt inny mnie nie rozszyfruje, bowiem zastosowałem pismo klinowe.
Wesołych Świąt Bożego Narodzenia i Szczęśliwego odkrywania kolejnych urokliwych miejsc w Turcji w Nowym 2014 Roku! I dużo Zdrowia!
Pismo klinowe, powiadasz?
Wysłane przez Iza w
Uff! Nareszcie!
Wysłane przez piosharks w
Rozszyfrowałem swoje heretyckie pismo do końca i raczej zakończyłem swoją relację. Aczkolwiek końcowy wstęp miał być w założeniach dłuższy. Ale dostawałem pogróżki żeby tego nie robić.
Bardzo bym prosił o doprowadzenie do ładu tego wszystkiego, gdyż porozjeżdżało mi się w paru miejscach. Z góry dziękuję!
Nie wdawałem się w opisy miejsc, gdyż żadnych nowych starych miejsc nie odkryliśmy. Od tego są przewodniki turystyczne (powiedzmy) oraz misyjna działalność w tym względzie redakcji TwS, która robi to fachowo i ze znajomością zagadnienia.
Po przyjeździe wysłałem do Premio Travel kilka pytań. Tym razem zadbałem o to, aby mi odpowiedzieli. Gdyż było też tak, że jak dzwoniłem i zbyt niewygodne zadawałem pytania, to nagle osoba pytana przestawała mnie słyszeć, choć ja w dalszym ciągu bardzo dobrze słyszałem, i następowała utrata połączenia.
Nie wiem czy dane mi będzie odwiedzić Turcję w przyszłym Nowym 2014 Roku, ale wszystkim tego życzę. I zdrowia. Oraz pieniędzy na wyjazd.
Bardzo się cieszę, że się doczekałam...
Wysłane przez Iza w
I ja też...
Wysłane przez piosharks w
się cieszę, że dobrnąłem. Odpowiedzi nie dostaliśmy, mają jeszcze na to jakieś 10 dni. Postaram się przedstawić sprawę, a też jestem ciekaw.
Relacja
Wysłane przez lukroman w
Koniec końcem, a epilogu niet! Kto to, u licha, ten facet w czarnych okularach? Wasz prześladowca jakiś, z PT? Czy może mam niedostatki wiedzy ogólnej, szczególnie piosenkowej (Ty z tym raczej nie masz problemu:)) Proszę o wyjaśnienie, abym zrozumiał te alegorie...
Facet w ciemnych, lustrzanych okularach...
Wysłane przez piosharks w
...w dodatku ubrany na czarno pojawił się podczas jednej z moich wypraw rowerowych w 1994r. po Słowacji. Było to moje pierwsze opisanie podróży. Rok później gość miał przerwę, bo nie chciało mi się pisać. Ale za to w 1996r. podczas jazdy rowerem do Rzymu, o czym wspomniałem na początku, znów się pojawił. Niestety nie ma tu nic o Turcji: http://qazzsp.wix.com/qazzsp
No i teraz po wielu latach powrócił i po raz pierwszy towarzyszył mojej rodzinie.
Dodałem jeszcze jakieś nieudolne tłumaczenie fragmentu piosenki Tarkana, o czym zapomniałem.
roszponka
Wysłane przez zofia w
„Na śniadanie – Jest! Yes! Je! – roszponka. W końcu się doczekaliśmy!”
Turecka roszponka to prawdziwe odkrycie! Kupowaliśmy wielki pęczek soczystych listków za jedynego jednego lira na każdym bazarze. A po powrocie zahodowaliśmy roszponkę na balkonie. No i wyszła nam lepsza niż ta sklepowa, chociaż nie miała szans na dorośnięcie do „tureckich” rozmiarów – przepadła w naszych brzuchach
Byłam
Wysłane przez zetka (niezweryfikowany) w
Przeczytałam z ciekawością - bo sama miałam przyjemność pierwszy raz zwiedzać Turcje w tej samej konfiguracji w marcu 2013 r właśnie z Premio Travel - mam podobne spostrzeżenia co do naciągania na wycieczki fakultatywne i podobne podchody pilotów ( typu nie bedzie gdzie zjeść wiec trzeba kupic pakiet )Ale ja była pierwszy raz i tak wiele zobaczyłam - na fakultety nie dałam się naciągnąć ale też czasem odczuwałam tę gorszość bo nie wolno mi było odejsc od autokaru do sklepu na przeciwko parkingi bo już odjeżdzamy :) itp., wracamy z Tarasów do hotelu o 16 bo wszyscy chcą sie kapać w baasenach termalnych ( tylko ja siękąpałam jak się okazało :) JEdnak wyborę się z nimi pewnie jeszcze raz na podobny wyjazd ale z dywnów i złota też pewnie zrezygnuje :)
Show Must Go On
Wysłane przez piosharks w
Po otrzymaniu odpowiedzi od firmy Premio Travel okazało się, że muszę się nauczyć na nowo geografii oraz czytać. Poniżej przedstawiam wyciąg. Do niektórych rzeczy przyczepiłem się z czystej złośliwości. Tak przy okazji.
Reklamacja
Niniejszym, zawiadamiam, że umowa o świadczenie usług turystycznych zawarta przeze mnie w dniu 15 kwietnia 2013r. o nr rezerwacji … została wykonana w sposób nieprawidłowy. Uchybienia w sposobie wykonania umowy polegają na:
· Braku darmowego Rejsu po Bosforze - art. 12 ust. 1 i ust. 1a oraz art. 16a ust. 1 i ust.4 w zw. z art. 11a ust. 1 i 11b ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. o usługach turystycznych.
Zarówno na stronie internetowej premiotravel.pl, jeszcze przed usunięciem tego opisu z oferty biura, jak również na załączonym prospekcie będącym zaproszeniem nr WB01IST, widniała informacja w Programie wyjazdu Dzień 3 o Rejsie po Bosforze. Po otrzymaniu dokumentów wyjazdowych, dostałem w załączeniu także wykaz wycieczek fakultatywnych z ich cenami, więc zaniepokojony tym zadzwoniłem na infolinię, bodajże 6 listopada 2013r. około 14:30, i w rozmowie telefonicznej dostałem potwierdzenie, że ten rejs po Bosforze mam w cenie wycieczki. Żeby móc skorzystać z Rejsu po Bosforze zostałem zmuszony do zapłacenia pilotce-rezydentce p. MM 35 euro gotówką i to bez potwierdzenia wpłaty. Potem, płynąc promem przez Dardanele, powiedziała nam, wyraźnie przy tym kpiąc sobie, że to jest ten nasz darmowy rejs po Bosforze.
· Braku pokwitowań za dokonywane opłaty wycieczek i dodatkowych posiłków.
Żeby móc skorzystać z Rejsu po Bosforze zostałem zmuszony do zapłacenia pilotce-rezydentce p. MM 35 euro gotówką i to bez potwierdzenia wpłaty, przez co nie mogę tego przedstawić w załączniku. Osoby wykupujące pakiety wycieczek lub obiadokolacje także nie dostały żadnych pokwitowań. To może świadczyć o tym, że to nie musiało być uregulowane pomiędzy pilotką-rezydentką a Biurem dla którego pracuje i być może bazuje tylko na wzajemnym zaufaniu.
· Braku żniżek w opłatach wycieczek fakultatywnych dla dzieci.
Córka do wielu miejsc miała wejścia darmowe, gdyż nie ukończyła jeszcze 12 lat, więc odpadał koszt wykupu biletu, a tym samym cena wycieczki powinna to uwzględniać.
Odpowiedź:
· Wypisaniu nieprawdziwej informacji o tym, że jest pakiet wycieczkowy GRATIS o wartości 600 PLN od osoby zawarty w programie zwiedzania.
Według moich rachunków, zawyżając już przelicznik walutowy, wyszło mi 200 PLN od osoby:
Topkapi 25 TL, Troja 15 TL, Pergamon 25 TL, Efes 25 TL, Hierapolis 15 TL
Razem 105 TL
Odpowiedź:
· Wypisywaniu mylnych informacji zarówno w prospekcie, jak i na stronie internetowej, co nie powinno się zdarzyć w żadnym profesjonalnym biurze podróży, zwłaszcza specjalizującym się w wycieczkach po Turcji
Pilotka-rezydentka p. MM twierdziła, że nieprawdą jest to, że mamy darmowy Rejs po Bosforze. Jeśli więc to była prawda co nam powiedziała, to znaczy że, Premio Travel Sp. z o.o. wprowadziła nas świadomie w błąd.
W Programie wyjazdu Dzień 2 jest napisane, że na Hipodromie pozostały dzisiaj m.in. kolumna Serpentyna. Żadnej takiej kolumny nie ma tam, jest kolumna Wężowa.
W Programie wyjazdu Dzień 2 jest też napisane, że Błękitny Meczet z sześcioma minaretami jest najważniejszym sanktuarium Islamu. Według mojej wiedzy najważniejszym sanktuarium Islamu jest Mekka.
W Programie wyjazdu Dzień 3 jest też napisane, że odbędziemy rejs promem wzdłuż Bosforu. Promy kursują w poprzek Bosforu, łącząc europejską i azjatycką część Stambułu. Wzdłuż Bosforu kursują statki wycieczkowe. I to był też argument pilotki-rezydentki p. MM że nam się ta wycieczka absolutnie nie należy.
W Programie wyjazdu Dzień 4 jest napisane, że biblioteka w Pergamonie należała do największych w rejonie Aleksandrii. Powinno być, że należała do największych w rejonie Morza Śródziemnego.
W Programie wyjazdu Dzień 7 jest napisane, że podczas przechadzki po mieście istnieje możliwość zrobienia zakupów, zwłaszcza biżuterii i galanterii skórzanej. Nic takiego nie miało miejsca. Do tych miejsc, będących daleko od centrum, wycieczka była specjalnie zawożona autokarem.
Odpowiedź:
· Pilotka-rezydentka p. MM nie dopełniła obowiązku poinformowała mnie o godzinie odjazdu autokaru na lot powrotny do kraju.
Odlot samolotu miałem o godzinie 6:30 czasu miejscowego, więc wyjazd z hotelu był w środku nocy. Jedyną poszlaką była pobudka telefoniczna o 2 w nocy z nastawianego codziennie, na odpowiednią porę, automatu.
Odpowiedź:
· Naigrywanie się z moich uczuć religijnych (chrześcijańskich)
Pilotka-rezydentka p. MM twierdziła, że Dom Marii Dziewicy, czyli Meryemana, to bardzo ważne sanktuarium, które każdy katolik powinien odwiedzić, i tu padała cena za tą możliwość, 35 euro od osoby. Innym razem pilotka-rezydentka p. MM pytała nas, z wyraźną drwiną w głosie, o to, czy nie chcemy się pomodlić w sanktuarium, w domyśle za 35 euro od osoby. Uważam to za świadome naigrywanie się z moich uczuć religijnych – należę do Kościoła rzymskokatolickiego - i na graniu na moich emocjach, gdyż nie stać mnie na wydanie 35 euro od osoby za to tylko, aby przejechać autokarem5 km
w jedną stronę, od bramy w Efezie (Magnesian Gate) do miejsca parkingowego na
wzgórzu Coresus, i na bilet wstępu o wartości 15 TL za możliwość wejścia.
· Aroganckim i mobbingującym zachowaniu pilotki-rezydentki p. MM przez cały czas trwania wycieczki
Traktowaniu nas jak zwierzęta „pasterz jest jeden, a owce muszą iść za nim” i „kiedy ja mówię, to reszta ma słuchać”.
Wymuszaniu zakupu całych pakietów wycieczkowych twierdząc, że pojedynczych wycieczek nie można kupić, choć potem była taka możliwość, przez co wprowadzała nas w błąd.
Na zadawane merytoryczne pytania odpowiadała w taki sposób, że robiło się wstyd, że zajmujemy jej cenny czas.
Robieniu tajemnicy z dokładnego programu wycieczki i zmienianiu w trakcie, abyśmy nie wiedzieli kiedy mamy trochę czasu wolnego i ile. Jakbyśmy byli grupką przedszkolaków i to niedouczonych, więc trzeba nas trzymać krótko.
W niedzielę 10 XI 2013r. w trakcie jazdy autokarem do centrum dowiedzieliśmy się, że mamy zacząć zwiedzanie Stambułu od Bazaru Egipskiego, a zajechaliśmy na Hipodrom.
W czwartek 14 XI 2013r. w trakcie jazdy autokarem do Antalyi dowiedzieliśmy się, że mamy przed dotarciem do hotelu zajechać na wodospad Arbuzowy (Karpuzkaldiran). Ucieszyłem się z tego, gdyż o tej porze dnia powinien być ładnie oświetlony. Potem zmieniła zdanie twierdząc, że w piątek będzie pochmurnie i może padać, więc nad wodospad nie jedziemy a tylko od razu do hotelu.
Na samym początku pilotka-rezydentka powiedziała nam, że nie było na nią żadnych skarg, więc znaczy to, że jest dobrą pilotką-rezydentką. Tylko zapomniała dodać, że dobrą, ale chyba dla firmy, w której pracuje, skoro wymusza wykupywanie pakietów wycieczkowych i dodatkowych posiłków i być może dzięki temu ma wysoką skuteczność. A skarg często ludzie nie piszą po prostu tylko dlatego, że szkoda im na to czasu i nerwów.
To jest moja czwarta wycieczka tego typu po Turcji. Trzy poprzednie moje wyjazdy były organizowane przez inne firmy, zarówno polską jak i turecką, i bardzo je sobie chwaliłem. Nikt nigdy nie był tak napastliwy w stosunku do mnie i mojej rodziny, jak nasza pilotka-rezydentka na tej wycieczce o to tylko, że nie wykupiłem jakiegoś pakietu.
Ponadto wykorzystywanie niewiedzy ludzi, którzy zaufali organizatorowi wyjazdu, i wmawianie, że ceny wycieczek fakultatywnych są specjalnie dla nas obniżone i posezonowe, jest nieuczciwe.
Arogancja pilotki-rezydentki psuła dobrą atmosferę i uniemożliwiała czynny odpoczynek, odebrał radość z odwiedzin tak ciekawych miejsc.
Celem tego wyjazdu było poznanie Turcji i relaks a otrzymaliśmy sytuacje mobbingowe, jakie zostały wobec nas zastosowane i stresowanie nas.
Odpowiedź:
Tak więc reasumując, czepiam się jak rzep psiego ogona, a powinienem być dozgonnie wdzięczny za to jaki mnie zaszczyt spotkał.
Podoba mi się to, że za błędy w prospekcie miała odpowiadać rezydentka. I że jej o tym nie powiedziałem. I że do rezydentki nie złożyłem zażalenia na nią samą. Ale w punkcie 8.3 OWU jest napisane, że reklamacje należy składać w terminie miesiąca od zakończenia imprezy, co uczyniłem.
Nikogo do takich wyjazdów nie zniechęcam, gdyż są jakąś alternatywą. Nie każdy się zdecyduje pojechać samodzielnie, z różnorakich powodów. Ale nie należy popadać w zachwyt, że ktoś coś tam powie i pokaże. Jeśli weźmie się pod uwagę te dodatkowe pakiety i fakultety, to koszt "niemal darmowego" wyjazdu podwaja się, i zdecydowanie lepszym pomysłem jest wykupienie objazdówki ze sprawdzonego BP. Albo potraktowanie takiego wyjazdu, zwłaszcza w te dni wolne od przejazdów, do samodzielnego zwiedzania.
Do zwiedzania Turcji póki co, dla mnie osobiście, to każdy sposób jest dobry. Chciałem pojechać także na narty tam, ale... No cóż może kiedyś.
Czyli się czepiałeś bez powodu ;)
Wysłane przez Iza w
Znajoma dostała 10% rabatu od
Wysłane przez lukroman w
Znajoma dostała 10% rabatu od ceny wycieczki, ponieważ plaża była nie 100 m, a 130 m od ośrodka. Ciekawe, jaka będzie rekompensata za naburmuszoną rezydentkę ??????
Swoją ścieżką, w dalszym ciągu nie ma na TwS relacji rezydentki, opisującej swoje zmagania z uczestnikami. Też mogłoby być zajmująco!